Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść obyczajowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść obyczajowa. Pokaż wszystkie posty
piątek, 8 stycznia 2016
piątek, 25 grudnia 2015
Harper Lee "Idź, postaw wartownika"
Idź, postaw wartownika jest powieścią wyjątkową.
Już sama historia powstania tej książki nadaje jej miano niezwykłej. Harper Lee
napisała ją w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, po czym zagubiła
rękopis. Autorka powróciła do Maycomb i Jean Louise zwanej Skautem, pisząc
słynnego "Zabić Drozda". Kilkanaście miesięcy temu świat obiegła
elektryzująca informacja o odnalezieniu rękopisu dzieła o którym niemal nikt
nie słyszał przez przeszło pół wieku. Historia literatury wiele dzięki temu zyskała.
sobota, 19 grudnia 2015
Jason F. Wright "Szczęście do wzięcia"
Amerykanie lubują się w akcjach charytatywnych i
rzewnych historiach, pojawiających się w księgarniach i kinach raz do roku, w
okolicach Bożego Narodzenia. Nie ma w tym nic złego, ale dobrego mogłoby być
znacznie więcej. Wszystkie bale i zorganizowane akcje charytatywne nie odbywają
się przecież za darmo. Sumy jakie są przeznaczane na zrobienie takiej imprezy
czy też wydawane na kreacje, równie dobrze mogłyby trafić do rąk potrzebujących
razem z kwotami które są na ten cel przeznaczone. Wiadomo jednak że człowiek ma
krótką pamięć. Zabiegany, zapracowany, głowę zaśmieconą ma tysiącem różnych
spraw. Zatem trzeba mu przypominać o tych, którym wiedzie się gorzej, i że mogą
im pomóc. Taką właśnie rolę spełnia powiastka Jasona F. Wrighta,
Szczęście do wzięcia.
wtorek, 15 grudnia 2015
Paul Auster "Trylogia Nowojorska"
Paul Auster jest jednym z wybitniejszych pisarzy amerykańskich. Przez krytyków ceniony na równi z Kurtem Vonnegutem i Philipem Rothem. Jest autorem wielu opowieści, esejów i wierszy, od których rozpoczęła się jego kariera pisarska. Auster jest również związany z kinem, jako autor scenarzysta i reżyser. Najbardziej znaną książką w pisarskim dorobku jest Trylogia nowojorska, która to przyniosła pisarzowi największą sławę.
niedziela, 29 listopada 2015
David Foenkinos "Siostrzeniec Kundery. O wpływie dwóch Polaków"
David Foenkinos jest jednym z najwybitniejszych współczesnych francuskich pisarzy. Świadczy o tym między innymi otrzymana w ubiegłym roku, prestiżowa nagroda Goncourtów, a dokładniej ujmując, polska nagroda Goncourtów, przyznawana od 1998 roku. Foenkinos stroni od błahych i banalnych historii. Jego powieści traktują często o sprawach smutnych, ale lektura jego prozy dodaje kolorów i smaku szarej codzienności. Debiutancki Siostrzeniec Kundery, choć przykuwa uwagę czytelnika do ostatniej kropki, to zdecydowanie nie upiększy naszych dni.
środa, 23 września 2015
Paweł Huelle "Śpiewaj ogrody"
Paweł Huelle po raz kolejny w swojej twórczości powraca do
rodzinnych stron, Gdańska i okolic. Bohaterami ostatniej powieści uczynił garstkę ludzi, pochodzących
z różnych sfer, których połączyła muzyka. Postaciami dominującymi są małżeństwo
Ernesta Teodora i Grety, dwojga ludzi szaleńczo zakochanych w sobie nawzajem i w muzyce. Towarzyszą im liczne postacie
poboczne, drugoplanowe, kaszubska służąca, polski ogrodnik, żydowski altowista,
litewski muzyk, niemiecki pastor, i wiele innych. Każdy z nich, choćby pojawiał
się tylko na chwilę, i był nieświadom tego że jest częścią większej całości, ma
do odegrania w tej historii swoją własną rolę. Tak jak nuty w partyturze. Każda
z nich brzmi inaczej, świetnie funkcjonuje samodzielnie, ale w parze z
pozostałymi tworzą coś niepowtarzalnego, wielkiego. Wystarczyłoby żeby choć
jedną z nich usunąć, podjąć inną decyzję, czegoś nie zrobić, a wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Oś dla opisywanych wydarzeń stanowią dwa utwory, przypadkowo odkryte przez Ernesta Teodora.
Pierwszym z nich jest niedokończona opera Wagnera, odnaleziona w jednym z
Budapesztańskich antykwariatów. Drugim
jest pamiętnik sprzed blisko dwustu
lata, napisany przez francuskiego arystokratę de Venancourta, pierwszego
właściciela posiadłości znajdującej się w granicach dzisiejszego Gdańska,
zamieszkiwanej przez Teodora i Gretę. Niekompletna
opera fascynuje Ernesta do tego stopnia,
że za wszelką cenę stara się ją dokończyć.
Trawiony przez twórcze demony, miota się pomiędzy tym jakże ciężkim zadaniem, a
tłumaczeniem z francuskiego
makabrycznego dziennika. Obsesja na punkcie "Szczurołapa", bo taki tytuł
nosi partytura, ostatecznie doprowadza do tragedii.
Akcja powieści rozgrywa się na kilku płaszczyznach
czasowych. Pierwszą, podstawową, stanowiącą bazę dla całej opowieści, jest
bliżej nieokreślona teraźniejszość, kiedy to narrator spisuje historię Grety i jej
męża. Druga i trzecia przeplatają się wzajemnie. Mały chłopiec, nastolatek i wreszcie
dorosły mężczyzna słucha opowieści starej Niemki o czasach jej młodości. Nie zauważenie narracja przenosi
nas w lata trzydzieste minionego wieku. Równolegle poznajemy też losy
Venancourta, wędrując z nim z gorącej Brazylii, przez Paryż, polskie i rosyjskie
ziemie, by wreszcie osiąść nad zimnym morzem. Taka konstrukcja wymaga od
czytelnika nieustającego skupienia, gdyż wystarczy chwila nieuwagi i już
znajdujemy się w innym miejscu i czasie, tracąc po drodze istotne niuanse
spajające poszczególne ogniwa tej historii.
Huelle tym razem opowiada czytelnikowi o okrutnych czasach,
które przyniosły nie tylko schyłek Wolnego Miasta Gdańska, ale też koniec
pewnej epoki dla całej ludzkości. Sztuka, która dotychczas była dopełnieniem
otaczającego nas świata a natchnienie darem od Boga, staje się częścią koszmarnego snu, z którego niesposób
się obudzić. W Śpiewaj ogrody powiedzenie że muzyka łagodzi obyczaje, traci
rację bytu. Jest wręcz odwrotnie, wzbudza agresję, jest narzędziem siejącym propagandę, nienawiść
i zniszczenie. W powieści autor ukazuje ten proces na przykładzie muzyki, ale
dotyczy to przecież każdej dziedziny sztuki, także tej, a może przede wszystkim
tej która nie daje się zamknąć w sztywnych ramach, daje chwilę wytchnienia i złudzenie
wolności, której nie można podporządkować własnym celom. Taki przejaw twórczych
idei należy unicestwić. „Tam gdzie pali
się książki, skończy się na paleniu ludzi” mówi Ernest Teodor do żony.
Powinniśmy wyryć te słowa na każdym murze i ścianie, zapisać wielkimi literami
w dziennikach, pamiętnikach, listach, gdzie tylko to możliwe, tak by nigdy już
o tym nie zapomnieć.
czwartek, 3 września 2015
David Nicholls "Jeden dzień"
Zdarzyło się wam kiedyś przeczytać książkę, i w momencie gdy wasz wzrok prześlizgnął się po ostatniej kropce poczuć żal że to już koniec? Mnie spotkało to dzisiaj w autobusie, a tą delikwentką jest Jeden dzień Davida Nichollsa.
Akcja powieści rozpoczyna się w dniu uroczystości ukończenia studiów przez Emmę i Dextera. Ona, inteligentna, oczytana, niezwykle ambitna i zaangażowana we wszystko co można być zaangażowanym, pełna kompleksów, pozbawiona całkowicie wiary we własne siły. On pochodzi z bogatej rodziny, jest przystojnym, popularnym, aż nazbyt pewnym siebie kobieciarzem, oczekującym od życia dobrej zabawy. Znali się wcześniej, ale była to raczej powierzchowna znajomość. Dopiero podczas ostatniej studenckiej imprezy coś ich do siebie przyciąga, być może lęk przed prawdziwym, dorosłym życiem, i zawiązuje się przyjaźń silniejsza niż dzielące ich różnice, więź, która przetrwa wiele lat. Przez kolejne dwie dekady Em i Dex, Dex i Em przeżywają liczne upadki i znacznie mniej wzlotów, krążąc wokół siebie niczym żuraw i czapla w znanym wierszu Brzechwy. Słodka i banalna historia jakich wiele, można by powiedzieć, prowadząca do przewidywalnego zakończenia. Otóż nie. Finał tej opowieści zaskakuje, wręcz wali obuchem w głowę, a pojawiające się na jej kartach postacie pierwszego i drugiego planu są złożone, wielowymiarowe, ani czarne, ani białe, po prostu ludzkie.
Autor ciekawie obrazuje pewne elementy współczesnego świata, wspomnianego już strachu przed dorosłością, obsesyjnego wręcz pragnienia bycia popularnym i lubianym, desperackich, często nieefektywnych poszukiwań własnego miejsca na ziemi, i wreszcie tworzy dosyć krytyczną laurkę dla mediów i show business-u. Jeden dzień to również świetne źródło inspiracji dla poszukujących nowych-starych doznań literackich i muzycznych, David Nicholls wielokrotnie wspomina o mniej lub bardziej znanych pisarzach, współczesnych i klasycznych, a także o świetnej muzyce lat dziewięćdziesiątych.
Przychodzi mi na myśl tylko jedna negatywna refleksja w związku z tą powieścią, a dokładniej to z ekranizacją, którą widziałem niestety w pierwszej kolejności. Reżyser bardzo wiernie przeniósł tę historię na srebrny ekran, ale nie oddał w pełni atmosfery papierowego pierwowzoru. A jest ona niepowtarzalna, dowcipna, melancholijna i odrobinę moralizatorska. Jeden dzień dał mi wiele do myślenia. Jak często życie rozmija się z tym jak je sobie wyobrażaliśmy, ile szans na coś wspaniałego przechodzi koło nosa z powodu głupoty, ograniczeń, strachu, jak dużo w życiu zależy od nas samych. Autor przekazuje czytelnikom swoje przesłanie, może mało odkrywcze, ale pewne rzeczy trzeba powtarzać po wielokroć, bo o oczywistościach często się zapomina. Nie warto odkładać tego co chcemy zrobić teraz na później, bo możemy nie zdążyć. Musimy się tylko nauczyć zauważać i wykorzystywać możliwości, które los podsuwa nam nieustannie. Mogą się pojawić nawet u schyłku życia, bo przecież w każdej chwili zasługujemy na odrobinę szczęścia.
Autor ciekawie obrazuje pewne elementy współczesnego świata, wspomnianego już strachu przed dorosłością, obsesyjnego wręcz pragnienia bycia popularnym i lubianym, desperackich, często nieefektywnych poszukiwań własnego miejsca na ziemi, i wreszcie tworzy dosyć krytyczną laurkę dla mediów i show business-u. Jeden dzień to również świetne źródło inspiracji dla poszukujących nowych-starych doznań literackich i muzycznych, David Nicholls wielokrotnie wspomina o mniej lub bardziej znanych pisarzach, współczesnych i klasycznych, a także o świetnej muzyce lat dziewięćdziesiątych.
Przychodzi mi na myśl tylko jedna negatywna refleksja w związku z tą powieścią, a dokładniej to z ekranizacją, którą widziałem niestety w pierwszej kolejności. Reżyser bardzo wiernie przeniósł tę historię na srebrny ekran, ale nie oddał w pełni atmosfery papierowego pierwowzoru. A jest ona niepowtarzalna, dowcipna, melancholijna i odrobinę moralizatorska. Jeden dzień dał mi wiele do myślenia. Jak często życie rozmija się z tym jak je sobie wyobrażaliśmy, ile szans na coś wspaniałego przechodzi koło nosa z powodu głupoty, ograniczeń, strachu, jak dużo w życiu zależy od nas samych. Autor przekazuje czytelnikom swoje przesłanie, może mało odkrywcze, ale pewne rzeczy trzeba powtarzać po wielokroć, bo o oczywistościach często się zapomina. Nie warto odkładać tego co chcemy zrobić teraz na później, bo możemy nie zdążyć. Musimy się tylko nauczyć zauważać i wykorzystywać możliwości, które los podsuwa nam nieustannie. Mogą się pojawić nawet u schyłku życia, bo przecież w każdej chwili zasługujemy na odrobinę szczęścia.
sobota, 29 sierpnia 2015
John Haskell "Amerykański czyściec"
Siedem grzechów głównych. Siedem stopni
wtajemniczenia. Tak głoszą słowa na okładce i reklamująca książkę notatka
prasowa. Wtajemniczenia do czego ? Chyba tylko i wyłącznie do nudy, mocno
pretensjonalnej nudy.
Główny bohater Amerykańskiego czyśćca pewnego
dnia, podczas zakupów w przydrożnym markecie, doznaje olśnienia, iż coś się
właśnie dzieje, coś się zmienia. Bardzo to odkrywcze, biorąc pod uwagę fakt że
cały czas coś się dzieje, w każdej sekundzie świat ulega przeobrażeniom.
Przyjmijmy jednak że było to bardzo osobiste objawienie, a ów biedaczyna był
dotąd na tyle zaślepiony by nie zauważyć tego niekończącego się procesu. Gdy
kończy zakupy i wraca na parking, okazuje się że jego samochodu, oraz
czekającej w nim żony, nie ma. Tu rozpoczyna się ta rzekoma droga do
wtajemniczenia. Nasz bohater czyni pierwszy krok i siada, czekając aż żona
wróci. Takie zniknięcie ukochanej osoby jest bez wątpienia tragedią. Zwłaszcza
gdy nie wiadomo czy ten ktoś uciekł czy został porwany, a może spotkało go
jeszcze coś innego, znacznie gorszego. Nie doczekawszy się powrotu żony,
mężczyzna wraca do mieszkania. Odnajduje tam mapę, na której zaginiona
wyznaczyła trasę. Uznając to za wskazówkę gdzie teraz przebywa zaginiona
kobieta, oszalały z niepokoju mąż wyrusza w podróż.
Motyw powieści drogi, chociaż już mocno
sfatygowany, wciąż może zaciekawić. Tym razem coś zdecydowanie poszło nie tak.
Autorowi, określanemu mianem Warhola literatury, najzwyczajniej w świecie
zabrakło talentu i umiejętności do napisania takiego utworu. Amerykański
czyściec pęka w szwach od upchniętych na siłę, niemal na każdej stronie,
filozoficznych przemyśleń. Nie wiem dla kogo John Haskell pisał swoją książkę,
ale filozofia prezentowana na jej kartach przypomina podręczniki z serii
"Dla Opornych". Niepotrzebne, drobiazgowe rozbieranie każdej myśli na
czynniki pierwsze sprawia że jej sens rozmywa się w niekończących się
wyjaśnieniach. Aż ma się ochotę wstać, dać temu jęczącemu ciągle poszukiwaczowi
żony w twarz, i wypluć mu prosto w twarz "ogarnij się w końcu facet".
Trochę to przypomina Murakamiego, ale to Haskellowskie rozmemłanie jest
zdecydowanie nie do przyjęcia.
Czytając powieść drogi, spodziewamy się całego
wianuszka barwnych postaci. Zabawnych, wzruszających, przerażających sytuacji.
Niczego takiego nie znajdziemy w Amerykańskim czyśćcu. Drugoplanowi bohaterowie
są płascy, nieciekawi, przypominają marionetki, albo tandetne dekoracje w
tanim, szkolnym przedstawieniu. Są, ale równie dobrze mogłoby ich nie być.
Widzę w tym pewien zamysł autora, ta beznamiętność, brak wrażliwości i
współczucia dla drugiego człowieka, zrozumienia dla trapiących go problemów,
miały ukazać potworność współczesnego świata, sprawić że czasem naprawdę można poczuć się jak w czyśćcu. Pomysł dobry, ale
wypada blado przy reszcie spapranej pisarskiej roboty.
Jeśli ktoś spodziewał się po lekturze tej
powieści emocji na miarę głośnego filmu "Siedem", bardzo się
zawiedzie. Amerykański czyściec jest dobry na problemy ze snem. Mimo iż nuży
niemiłosiernie, czytasz dalej, by jak najszybciej dobrnąć do końca, i przekonać
się czy Anne, zaginiona żona, się odnajdzie. Nawet nie zauważycie kiedy
zaśniecie w pół zdania.
sobota, 8 sierpnia 2015
Jaroslav Rudiš "Cisza w Pradze"
Literatura czeska nigdy mnie nie
pociągała. Kiedyś, gdy cierpiałem na ciężkie niedoczytanie, a nic innego,
wartego uwagi nie było pod ręką, sięgnąłem po "Pociągi pod specjalnym nadzorem".
Spodobały mi się, ale kolejne dzieła Hrabala nie przypadły mi do gustu. Nie
udało się również z Kunderą, a dzięki popularnemu u nas Szwejkowi, czeska proza
długi czas kojarzyła mi się głównie z przaśnymi i rubasznymi, starszymi panami z dużym brzuchem i wąsem, z
czasami gdy panowały Austro – Węgry, i nie miałem ochoty zagłębiać się w ten
świat. Moje podejście do tej literatury uległo przemianie w momencie gdy od portalu Dobre Ksiażki – Magazyn o Literaturze
otrzymałem do zrecenzowania „Macoszkę”. Potem było jeszcze spotkanie z Jaroslavem Rudišem w ramach Miesiąca Spotkań Autorskich, i poczułem się
zauroczony twórczością naszych sąsiadów. Skorzystałem więc z okazji, i podczas
kolejnych wieczorów autorskich, w festiwalowej księgarni nabyłem Ciszę w Pradze.
Jaroslav Rudiš byłby świetnym
pracownikiem marketingu. Zrobiłby wielką karierę, gdyż potrafi zainteresować potencjalnego
nabywcę nawet najbardziej niepotrzebnym i zepsutym przedmiotem. Podczas
spotkania autorskiego pięknie opowiadał o swojej prozie, w tym zwłaszcza o Ciszy
w Pradze, zarzucając przynętę na tych którzy powieści jeszcze nie czytali.
Przynętą było świetne zresztą hasło „Z Ciszą w Pradze można podróżować po
Pradze. Tramwajem”. Jako że uwielbiam podróże, w stolicy Czech jeszcze nie
byłem, a bardzo chciałbym tam pojechać, dałem się na tego robaczka złapać.
O czym jest ta książka ? Chyba o
ciszy, ale pewności nie mam. Zewsząd dobiegają hałasy, muzyka, auta, samoloty,
tramwaje, rozmowy. Zresztą dziś żadne duże miasto nie cichnie nawet na chwilę.
I o tym chyba miała opowiadać Cisza w Pradze, o poszukiwaniu chwili bez
dźwięku, chwili spokoju, oddechu, chwili dla myśli, którą zabija hałas. Coś
jednak Jaroslavovi nie wyszło. Czytelnik otrzymuje bardzo płytką historię
kilkorga ludzi, mieszkańców Pragi, których drogi splatają się pewnego dnia u
schyłku lata. Brzmi jak stara, zdarta płyta, prawda? Powieść przypomina
popularne filmy, jak "To właśnie miłość", czy "Walentynki" z Julią Roberts.
Daleko jej jednak to wspomnianych filmów, które za każdym razem ogląda się z
przyjemnością, i mimo że zbyt głębokie nie są, zawierają pewną dawkę
wrażliwości. Rudiš starał się nadać swojej prozie głębi, z postaci uczynić
bohaterów z krwi i kości, ale mu to nie wyszło. Jego bohaterowie są dość
stereotypowi, płascy, wręcz irytujący w swoim niezadowoleniu z życia i miejsca
w którym przyszło im mieszkać. Plączą
się bez celu to tu to tam, prowadząc
nijakie rozmowy o niczym konkretnym, wtrącając co chwila słowa w języku
angielskim. Strasznie to irytujące, zwłaszcza że dla Rudiša najwyraźniej
wszyscy współcześni prażanie nawet w myślach angielskie zwroty. W powieści
każdy jest też oszalały na punkcie seksu, nawet Vladimir, zdziwaczały, samotny
wdowiec, przeżywa metafizyczny orgazm ze zmarła żoną. Nieprawdziwe okazuje się
też stwierdzenie że Cisza może posłużyć za przewodnik po Pradze. Autor umiejscowił
akcję zaledwie w kilku miejscach tego prawie 2 milionowego miasta,
przedstawiając je raczej w niekorzystnych barwach. Ciszę w Pradze można ze sobą
zabrać na wędrówkę, ale pod warunkiem że pozostanie w plecaku, a pod ręką
będziemy mieć prawdziwy przewodnik. Zbliżając się do końca lektury, miałem
nadzieję na spektakularny finał, który uratowałby całą resztę średniej prozy.
Niestety tutaj również spotkał mnie zawód. Miało być wielkie brzmienie, mocne
uderzenie, punkowy koncert, a potem
wielka cisza, a były infantylne pioseneczki zbuntowanej nastolatki, śmieszna
bójka i faktycznie wielka cisza.
Jedyne co ma jakąkolwiek wartość to pewna myśl autora, dotycząca lat dziewięćdziesiątych
i czasów współczesnych. Rudiš trafnie zauważył że ostatnia dekada XX wieku była
jakaś, kolorowa, pełna znaczeń, ideologii i subkultur. Chociaż dopiero co
wyszliśmy z komunizmu, w którym każdy miał być taki sam, wszyscy się mniej lub
bardziej pięknie różnili. Teraz mamy wszystko, ale nie potrafimy z tego
korzystać. Przyjmujemy miałką, medialną papkę bez wyrazu i znaczenia, jak gdyby
była komunią, życiodajnym napojem. Bez protestów pozwalamy się wtłaczać w
sztywne ramy nowoczesności, oddając w zamian swój indywidualizm.
poniedziałek, 13 lipca 2015
Marian Izaguirre "Tamte cudowne lata"
Tamte cudowne lata to powieść w starym
stylu, niedzisiejsza, magiczna jak stara pozytywka babci, z tańczącą małą baletnicą. Zamiast trzymać w ciągłym napięciu, zapierać dech w piersiach zwrotami
akcji, prowadzi czytelnika uliczkami ludzkich emocji, przeżyć, tragedii różnego
kalibru. Nie pozwala oderwać się od lektury i pozostawia lekki niedosyt, gdy
dobrniemy do końca.
Marian Izaguirre, autorka
tej pięknej powieści, pochodzi z Bilbao, ale mieszka w Madrycie, gdzie też
umiejscowiła część akcji swojej książki. Historia, którą poznajemy rozgrywa się
w dwóch liniach czasowych, w Madrycie lat pięćdziesiątych oraz w Anglii i
Francji, głównie w Paryżu, w latach 1900 – 1940, które w pewnym momencie łączą
się w jedną. Praktycznie od razu czytelnik orientuje się o co chodzi, że coś
takiego będzie mieć miejsce, ale nie umniejsza to przyjemności płynącej z
czytania. Głównymi bohaterami powieści są Alice, samotna, nieco tajemnicza
angielka w podeszłym wieku, oraz Matias i Lola, małżeństwo prowadzące antykwariat
w zapomnianym przez świat zaułku Madrytu. Poznają się przypadkowo, gdy spacerująca
Alice, miłośniczka literatury, spotyka Matiasa niosącego pod pachą stertę
książek. Śledząc go trafia do antykwariatu, do którego od tej pory zagląda
kilka razy w tygodniu. Kobieta chcąc pomóc antykwariuszowi, który ledwie wiąże
koniec z końcem, zaczyna po kryjomu podrzucać do sklepu swoje książki, które
potem kupuje. W ten sposób w ręce małżeństwa trafiają wspomnienia niezwykłej
kobiety, których lektura stanie się podstawą przyjaźni między Alice a Lolą.
Cudowne lata z pewnością nie
przypadną do gustu czytelnikom preferującym powieści o wartkiej akcji i łatwe w
odbiorze. Książka ta wymaga bowiem uwagi, skupienia i zaangażowania osoby
czytającej, aby odkryć wszystkie drobne niuanse, kolory, odcienie i
zdobienia. Opowieść, w której pozornie
nic się nie dzieje, przeradza się w dramat człowieka dwudziestego wieku, stratowanego przez historię,
nieustannie wystawianego na próbę przez los. To również opowieść o sile ducha,
pochwała prostego życia, historia miłości, także do literatury. W powieści przewijają
się nazwiska znanych pisarzy i poetów, a także tych dzisiaj już zapomnianych.
Marian wyraźnie zafascynowana poezją Emily Dickinson, często przytacza
fragmenty jej wierszy, oczarowując czytelnika nie tylko swoją prozą, ale również
strofami tej pięknej poezji. Poznajemy też nieco lepiej kawałek współczesnej
historii Hiszpanii, autorka bowiem delikatnie zarysowuje wątek wojny domowej w
Hiszpanii, która pozostawia piętno na całej trójce.
Czy Tamte cudowne lata mają jakieś
wady? Zauważyłem tylko jedną, pewną przewidywalność, o której już wspomniałem.
Nie warto jednak skupiać się na wadach, a raczej uwagę poświęcić zaletom, a
tych jest znacznie więcej. Przede wszystkim klimat, pełen melancholii,
tęsknoty, drobnych radości i ciepłych uśmiechów, tym cenniejszych że przebijających
grubą warstwę smutku i zgryzot. To również hołd złożony kulturze, sztuce
wysokiej, a przede wszystkim literaturze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)