sobota, 15 listopada 2014

Ignacy Karpowicz "Sońka"


Z wielką radością sięgnąłem kiedyś po wcześniejszą powieść pana Karpowicza, głośne Ości. Z przyjemnością wynikającą z faktu iż niewielu jest naprawdę wartych uwagi i czasu poświęconego na czytanie polskich pisarzy współczesnych. Tak samo zresztą jak i z muzykami płci męskiej. W jednym i drugim przypadku chwytam zachłannie wszystko co nowe i nieznane, i najczęściej boleśnie się rozczarowuję. Ości nie były wyjątkiem. Przeczytawszy kilkadziesiąt stron, odrzuciłem ją ze wstrętem. Mam wrażenie że Karpowicz nigdy nie miał prawdziwych problemów, i dla tego karze swoim bohaterom roztrząsać nic nie znaczące momenty, dzielić włos na czworo itd itp. Ale nie o Ościach miałem pisać, tylko o Sońce, jego ostatnim dziecku.

Dostałem ją w prezencie, więc chcąc nie chcąc musiałem przeczytać. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Troszkę już nadpsuty temat zniszczonego przez wojnę życia i jej okropieństwa, ale podany w ciekawy sposób, słowami starej, samotnej Sońki, wioskowej dziwaczki i babki, kierowanymi do młodego, tabloidowego reżysera teatralnego. Mała wioseczka, gdzieś na kresach wschodnich, ani Polska ani Rosyjska, po prostu swoja. Mieszkańcy mieli nawet swój własny język, dialekt, wypadkową Polskiego, Rosyjskiego i Bóg jeden wie czego jeszcze. Wojna, która trwała już kilka lat, tutaj docierała tylko w opowieściach. Młoda Sonia nie ma najlżejszego życia. Wykorzystywana przez ojca, ciężko pracująca w obejściu, ale mimo wszystko szczęśliwa na tyle na ile można być w takiej sytuacji. Pewnego dnia wojna dociera jednak i do wioseczki, w postaci kilku niemieckich oficerów. Jeden z nich zostaje kochankiem Soni, co oczywiście nie kończy się dobrze dla nich i ich bliskich. Historię, jak już wspomniałem, opowiada sama Sonia. Momentami jednak widzimy ją już jako sztukę teatralną, napisaną i wyreżyserowaną przez wspomnianego reżysera.

Czyta się znakomicie, niemal przez całą powieść. Im bliżej końca, tym staje się to trudniejsze, aż wreszcie bełkot ostatnich stron dosłownie męczy. Cały czas nie opuszczało mnie też wrażenie że Ignacy Karpowicz, pisząc o współczesnych prozaikach i dramaturgach tworzących wydmuszki, bez znaczenia i sensu, nieświadomie napisał o sobie samym. Podobieństwo imion autora i powieściowego Igora to tylko brak wyobraźni, czy też świadome posunięcie? Najbardziej jednak przeszkadzają mi peany wypisywane przez krytyków i czytelników na temat tej książeczki, a wszystkie na jedno kopyto. Niepozytywnej recenzji można szukać ze świecą. Jakieś zaćmienie ? Jak w reklamie telewizyjnej, gdzie grupka znawców sztuki kontempluje i dyskutuje nad wieszakiem z ubraniami stojącym w galerii sztuki, który okazuje się być.... wieszakiem z ubraniami. Czy wszyscy boją się powiedzieć głośno że król jest nagi?  Że szkoda czasu na takich pisarzy i takie pisarstwo?

środa, 12 listopada 2014

Anna Kańtoch "Przedksiężycowi"


Polska literatura fantasy oraz Sci Fi odkąd zabrakło Lema i Zajdla nie jest w najlepszej formie. Oczywiście jest Jacek Dukaj, gdzieś tam przewinęła się Ewa Białołęcka ze świetnym Tkaczem Iluzji, którego potem sama zepsuła rozciągając w męczącą serię, i Jarosław Grzędowicz, którego Pan Lodowego Ogrodu zapowiadał się świetnie, ale czwartym tomem wykończył wielu czytelników. Co poza tym? Sapkowski, którego fenomenu pierdzących w siodła wojów, zapijaczonych bardów i wymyślnych potworów nigdy nie rozumiałem, Philipiuk, którego styl przypomina opowiadania pisane przez licealistów, i pani Kossakowska, jednoznacznie kojarząca się ze stereotypową, nieciekawą fanką fantastyki.


Wśród tej przypadkowej zbieraniny trudno odszukać takie perełki jak Anna Kańtoch i jej trylogia Przedksiężycowi. Tytuł nie brzmi zbyt zachęcająco. Sięgnąłem po pierwszy tom z polecenia, i w pierwszy odruchu chciałem go szybko wrzucić za szafę. Trafiamy w sam środek jakiejś historii. Kończący się lot kosmiczny. Statek naukowo badawczy i załoga która ewidentnie nie pała do siebie sympatią. Resztki ludzkości. Uciekinierzy ze zniszczonej Ziemi, poszukujący nowego miejsca we wszechświecie do osiedlenia się. Komputer pokładowy sygnalizuje o planecie którą właśnie mijają, i na której być może istnieje jakaś cywilizacja. Astronauci postanawiają ją zbadać. Trafiają na przedziwną, mroczną, zniszczoną planetę. Cywilizacja na niej istniała, ale wszystko wskazuje na to że wyginęła tysiące lat temu. Nasi bohaterowie zwiedzają upiorne ruiny. W pewnym momencie dzieje się coś niezwykłego. Ruiny zaczynają się poruszać, jedna z badających, zostaje draśnięta. Jej stan zdrowia gwałtownie się pogarsza. Zanim zdąż dotrzeć do statku, umiera. Jej towarzysz, próbując jej pomóc, również nagle podupada na zdrowiu, a trzeci z badaczy gdzieś się zgubił. 


Trochę to nudne, wymuszone i śmieszne. Takie miałem wrażenie. Nie poddałem się jednak, i odwróciłem następną stronę. Zmiana miejsca akcji. Inne miejsce, inny czas. Futurystyczna metropolia i dwoje młodych ludzi. Szykują się, wraz z pozostałymi mieszkańcami miasta, na coś nazywanego Skokiem, organizowanego przez tytułowych Przedksiężycowych. Atmosferą przypomina trochę naszego sylwestra. Tylko trochę, bowiem już po kilku kolejnych stronach dowiadujemy się że powtarzający się co jakiś czas Skok to nic innego jak swego rodzaju selekcja. Zabiera wszystko co zniszczone i zbyt mało doskonałe, w tym przede wszystkim ludzi. Ci którzy pozostają mogą się cieszyć, świętować i czekać na kolejny Skok, który może i tym razem ich ocali, przybliżając do mitycznego przebudzenia. Chłopak, artysta malarz, sierota, jest przekonany że tym razem przyjdzie jego kolej by zostać w tyle. Dziewczyna, pochodząca z dobrej rodziny, przeszła wiele genozmian i jest pewna że i tym razem jej się uda. Obydwoje bardzo się mylą. On zostaje i w powszechnym szale radości ocalonych spotyka dziewczynę równie zdziwioną tym że została jak i on. Tu się zaczyna właściwa historia. Kim są Przedksiężycowi? Czy można ich w jakiś sposób pokonać? Powstrzymać Skoki? Czym jest Przebudzenie? Co się stało z zaginionym członkiem załogi? Na te i inne pytania autorka odpowiada sukcesywnie, prowadząc nas przez gąszcz postaci z pierwszego, drugiego i trzeciego planu, licznych zwrotów akcji i wiele poziomów wtajemniczenia w całą tę zagadkę. Ostateczne rozwiązanie znajdziemy dopiero na samym końcu. Inna spraw czy to jest tak naprawdę koniec, czy może raczej początek?

Powieść napisana lekko i zgrabnie. Anna Kańtoch zachwyca wyobraźnią, tworząc niezwykle skomplikowany, bardzo rozbudowany i wiarygodny wszechświat. Jedno co można zarzucić temu cyklowi to zbyt duża ilość postaci i zwroty akcji doprowadzające czytelnika do szału. Pani Anna powinna być wzorem dla wszystkich parających się literaturą fantasy i Sci Fi.

wtorek, 11 listopada 2014

Anna Gavalda "Billie"


Anna Gavalda milczała literacko przez 5 lat. Zapewne część czasu poświęciła na odpoczynek, bo jest dosyć płodną autorką, z sześcioma książkowymi wydaniami swych utworów, przetłumaczonymi na 42 języki, które sprzedały się w ponad 8 milionach egzemplarzy. Informacja o premierze jej nowej książki ucieszyła mnie bardzo. Od czasu gdy ładnych parę lat temu pod choinką znalazłem jej debiutancki tomik opowiadań Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał,  stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Poczułem też jednak lekki niepokój. Gavalda pisze świetnie, ale jej talent ma swoje lepsze i gorsze okresy. Mniej więcej co druga jej powieść jest pozytywnie przeciętna (za wyjątkiem Pocieszenia, którego nie byłem w stanie strawić przy trzech podejściach). Ostatnia, przetłumaczona na polski, w zasadzie nowela a nie powieść, Ostatni raz, była całkiem udana, więc moja obawa co do Billie nie była bezzasadna.

Całe szczęście martwiłem się nie potrzebnie. Billie to bardzo apetyczny literacki kąsek. Głównymi bohaterami jest dwójka nastolatków, Billie i Franck, mocno sponiewieranych przez życie. Nie mają przyjaciół, ani oparcia w rodzinie. Billie pochodzi ze społecznych nizin, żeby nie powiedzieć z samego dna. W jej rodzinie i środowisku dużo się pije, sypia z kim popadnie a dzieci zostawia samopas, czasem tylko szturchając, kopiąc czy w innych sposób ucząc że życie jest do dupy i przetrwają tylko twardziele. Franck wychowuje się w znacznie lepszych warunkach. Ma rodziców, ładny dom z ogrodem i perspektywy na przyszłość. Wrażliwy chłopiec o artystycznej duszy, gej, nie ma jednak kontaktu z rodzicami, zwłaszcza z ojcem. Jedyną bliską mu osobą jest babcia. Dwoje outsiderów otrzymuje za zadanie odegrać jedną ze scen w sztuce Musseta. Robią to tak świetnie, że na krótką chwilę zostają szkolnymi gwiazdami. Ich pięć minut szybko mija i wszystko wraca do normy. Wszystko poza jednym. Mają teraz siebie. Przyjaźń która ich połączyła i przetrwała nawet lata rozłąki. 

Smutna i miejscami bardzo przygnębiająca historia, od której jednak nie sposób się oderwać. Gavalda zaskakuje totalną zmianą stylu, idealnie dostosowując język do dwudziestoparoletniej Billie, która opowiada nam swoją historię. Myślę że przeniesienie jej na ekrany kin jest tylko kwestią czasu. Nie zwlekajcie zatem. Marsz do księgarni i bibliotek.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Nick Hornby na srebrnym ekrenie


Nick Hornby, jeden z bardziej popularnych pisarzy Brytyjskich, swego czasu dobrze znany również w Polsce, a to za sprawą udanej ekranizacji powieści Był sobie chłopiec, dzisiaj jest chyba troszkę zapomniany. Bardzo nad tym ubolewam, bo Hornby to świetny pisarza. Może nie tworzy wiekopomnych dzieł, ale jego książki czyta się świetnie. Bohaterami Nicka są ludzie mocno pokomplikowani, uroczo zakręceni, często irytujący, daleko odbiegający od ideałów, a historie które są ich udziałem, niby banalne, zwyczajne, na długo zapadają w pamięć, a nie raz i nie dwa można przy nich uronić łzę czy też pośmiać się do bólu brzucha. Dużym atutem tych powieści jest fakt że są jednocześnie gotowymi scenariuszami filmowymi. Doliczyłem się czterech ekranizacji. Jeżeli jakąś pominąłem, proszę o uzupełnienie.



Pierwsze były Przeboje i podboje z 2000 roku. Idiotycznie spolszczony tytuł. Kompletnie nie rozumiem czemu polski dystrybutor zdecydował się na taki krok, ale u nas to przecież norma. Oryginalny tytuł, High Fidelity, został natomiast świetnie oddany w polskim tłumaczeniu pierwowzoru literackiego jako Wierność w stereo. Świetna rola Johna Cusacka jako Roba Gordona (w książce Rob Fleming), niedojrzałego emocjonalnie melomana, właściciela sklepu muzycznego do którego chciałoby się wejść i już nigdy nie wychodzić, oraz Jacka Blacka, jako Barry, nieco niezrównoważony, chamski zafiksowany na punkcie muzyki i idealnego brzmienia, kumpel i współpracownik głównego bohatera. Na tym tle blado wypadła Iben Hjejle - Laura, była dziewczyna Roba. Zarówno film jak i książka pełne są dobrej muzyki, zabawnych i wzruszających sytuacji, które są tłem dla przemiany Roba w człowieka myślącego, odczuwającego jak dorosły człowiek.  Gorąco polecam, oczywiście najpierw lekturę powieści a dopiero potem seans filmowy. W odwrotnej kolejności to nie ma sensu.



Dwa lata później, w 2002 roku, powstał film Był sobie chłopiec. Tytuł trochę niejednoznaczny, bowiem mamy tu do czynienia z dwoma chłopcami, trzydziestokilkuletnim playboyem Willem Freemannem (w tej roli znakomity Hugh Grant) oraz dwunastoletniego, samotnego i pełnego kompleksów Marcusa, wychowywanego przez cierpiąca na depresje matkę (Toni Collette). Na pierwszy rzut oka wydawałoby się że samolubnego lenia patentowanego, jakim jest Will, i skromnego, uczynnego, pragnącego kontaktu z drugim człowiekiem Marcusa nic nie może połączyć. Obaj chłopcy stają się jednak dla siebie kimś ważnym. Will dla Marcusa staje się niemal ojcem, a Will od Marcusa jak otworzyć się przed bliskimi mu ludźmi. Rola Willa sprawiła że bardzo polubiłem Hugh Granta, który okazał się świetnym aktorem, a Nick Hornby, którego wcześniej nie znałem, stał się jednym z moich ulubionych autorów. W tym roku powieść doczekała się nowej ekranizacji, ale mam co do niej mieszane uczucia. Są filmy których remake-ów nie wolno robić.

Nauka spadania (Długa droga w dół), chyba najlepsza i zarazem najbardziej poważna powieść Hornby-ego, jaką miałem okazję czytać. Jest to opowieść o czwórce samobójców, która postanawia, każde z osobna, nie znając się, skończyć ze sobą skacząc z dachu. Los chciał że wybierają ten sam dach i tę samą porę. Nie mogąc dojść do porozumienia kto ma skoczyć pierwszy, a kto w ogóle, zawierając porozumienie. Przez rok żadne z nich ni pomyśli o odebraniu sobie życia i będą się regularnie spotykać. W rolach głównych Toni Collette i Pierce Brosnan. Film wkrótce będzie mieć swoją premierę na kanale HBO.




niedziela, 9 listopada 2014

Gary Shteyngart "Super smutna i prawdziwa historia miłosna"


Nie każda miłość jest piękna i romantyczna, i nie każda powieść w której wątek miłosny gra pierwsze skrzypce jest romansem. Taka właśnie jest Super smutna i prawdziwa historia miłosna, na pograniczu literatury obyczajowej, Sci Fi z odrobiną dramatu psychologicznego.

Gary, główny bohater książki, ma 39 lat, lekką nadwagę i jest dość mocno staromodny. Żyje w czasach w których o tym jakim jesteś człowiekiem nie świadczą twoje uczynki, ale twój poziom fuckability i wypłacalność. Świat w którym każdy ma swój aparat, za pomocą którego komunikuje się z bliskimi, ogląda telewizję, szuka potrzebnych informacji, płaci za zakupy. Jego ojczysty kraj, Stany Zjednoczone, chyli się ku upadkowi, a prym na arenie międzynarodowej wiodą Chiny. Świat w którym nikt oprócz niego nie czyta już książek, które według rozpowszechnionej informacji śmierdzą i są źródłem bakterii. Świat w którym można się w nieskończoność odmładzać, żyjąc dzięki temu wiecznie, oczywiście jeśli posiada się na koncie odpowiednią sumkę. Ci których na to nie stać wegetują w ukryciu, wstydząc się swoich niskich dochodów. Dodajmy do tego jeszcze polityczne przepychanki i tragedie rodem z placu Tian'anmen i będziemy mieli pełen obraz parszywej rzeczywistości przedstawionej przez Garego Shteyngarta.

W tak trudnych i niesprzyjających warunkach rodzi się uczucie. Gary poznaje młodziutką Eunice, która jest esencją współczesności, totalnym przeciwieństwem starszego mężczyzny. Pomimo ogromnej przepaści pokoleniowej i kulturowej, jak ich dzieli, próbują ułożyć sobie wspólne życie. Gary jest dosłownie uzależniony od swojej kochanki. Robi wszystko czego sobie zażyczy, jednocześnie pokazując jej odrobinę dawnego świata, czytając książki na głos, ucząc człowieczeństwa. Eunice, na pierwszy rzut oka wydaje się być zimną i wyrachowaną osobą. Tak naprawdę jest bardzo pogubiona, choć nie zdaje sobie z tego sprawy. Czuje coś do Garego, ale trudno jej, i czytelnikom również, określić czy to jest miłość, przyjaźń, litość czy coś pomiędzy. Żeby sprawę jeszcze bardziej skomplikować na horyzoncie pojawia się ekscentryczny szef, przyjaciel i mentor naszego bohatera, kumple, specyficzna rodzina Eunice i środowisko potomków chińskich emigrantów z czasów gdy to Ameryka była upragnionym rajem. 

Chociaż opisywana przez autora sytuacja jest ponura, przytłaczająca, przerażająca i niestety coraz bardziej prawdopodobna, to powieść czyta się jednym tchem. Shteyngart jest świetnym obserwatorem i dzięki temu stworzył postacie niejednoznaczne, ani złe ani dobre, których się nienawidzi by po chwili zacząć lubić, a klika stronic dalej znów stracić sympatię. Są ludźmi z krwi i kości, tyle że żyjącymi na kartach książki. Warto sięgnąć po ten tytuł. Dowiemy się o sobie samych wielu rzeczy, a przede wszystkim zwrócimy uwagę na to co do tej pory w nas samych i otaczającym nas świecie nie zaprzątało naszych myśli, ewentualnie było pretekstem do ciekawej dyskusji przy piwie, z której potem nic nie wynikało. Mam na myśli coraz bardziej rozluźniające się więzi międzyludzkie, zastępowane substytutem w postaci portali społecznościowych i wirtualnych znajomości, uzależnienie od gadżetów i stanu posiadania, pusta, kolorowa codzienność, pozbawiona korzeni i historii. Skoro już to dostrzegliśmy, można zastanowić się co zrobić by to zmienić, i zacząć działać. Tak by Super smutna i prawdziwa historia miłosna pozostała tylko i wyłącznie fikcją literacką.



sobota, 1 listopada 2014

Odrobina Toskanii w listopadzie


Data w kalendarzu dobitnie wskazuje na to że ciepło i słoneczko pozostało już za nami, i długo przyjdzie nam czekać na ich powrót. Właśnie dlatego zachęcam do sięgnięcia po znaną, głównie w wersji filmowej, książkę Frances Mayes Pod słońcem Toskanii. Poprawa humoru gwarantowana. 
Papierowy pierwowzór niewiele ma wspólnego z ekranizacją, a dokładniej mówiąc adaptacją. Rzecz oczywiści dzieje się w Toskanii, w posiadłości Bramasole i okolicznych miastach i miasteczkach, momentami przenosząc się do domu autorki w U.S.A., lub do słonecznej Georgi z czasów jej dzieciństwa, o której to napisała odrębną książkę. Nie jest to jednak komedia romantyczna,  jaką znamy z ekranów telewizorów, a coś pomiędzy pamiętnikiem, reportażem i literaturą podróżniczą. Frances z przymrużeniem oka opisuje najpierw etap zakochiwania się w tym pięknym regionie Italii, potem męczące poszukiwania odpowiedniej posesji do kupienia, dylematy związane z tym jakże odważnym posunięciem, zakup i wreszcie drogę przez mękę, jaką jest remont wiekowej nieruchomości we Włoszech. Relacjonując kolejne etapy tej ciężkiej pracy, malując słowem piękne Włoskie widokówki i portrety Włochów, autorka raczy nas również swoimi przemyśleniami na temat życia, sztuki, historii i kuchni. Pod słońcem pachnie bazylią, orzeszkami pinii, oliwkami, parmezanem, truflami, winem prosto z faktorii i wszystkimi przysmakami mniej lub bardziej kojarzącym się z Półwyspem Apenińskim. Pisarka zafascynowana włoską kuchnią poświęca jej bardzo dużo miejsca, część książki przekształcając w książkę kucharską. Zebrane od sąsiadów i przyjaciół, przeczytane w książkach czy też zasłyszane na targowisku w pobliskim miasteczku, tradycyjne przepisy wypróbowuje w własnej kuchni, krok po kroku opisując kolejne czynności i składniki. Dla miłośników gotowania pozycja obowiązkowa, tym bardziej że większość z produktów można kupić w naszych sklepach, a te brakujące albo domówić w sklepie wysyłkowym lub też zastąpić rodzimymi odpowiednikami. 
Pod słońcem Toskanii jest pozycją obowiązkową dla każdej osoby ciekawej świata. Jest idealna o każdej porze roku. Czyta latem sprawia że staje się ono bardziej intensywne, pachnące, wyraziste. Nawet nie opuszczając rodzinnego miasta można poczuć się jak na wakacjach we Włoszech. Jesienią i zimą doda kolorów szarej, zimnej rzeczywistości i sprawi że łatwiej nam będzie doczekać do wiosny.

wtorek, 28 października 2014

Piotr Zaremba "Romans Licealny"


Dzisiaj napisać książkę, a potem ją wydać, może każdy. Pogodynka, medialny szczekacz, żona premiera, przejrzała piosenkarka, dziennikarz. Teoretycznie ten ostatni powinien się na tym znać, w końcu pisaniem zarabia na chleb. Teoretycznie. Dzięki Bogu Piotr Zaremba jest praktykiem i pisze świetnie. Dziennikarz, publicysta, komentator polityczny, nauczyciel i przez chwile również pracownik Biura Bezpieczeństwa Państwa nie jest łatwym w odbiorze pisarzem, ale jednym z tych, których zdecydowanie trzeba znać.
Romans w liceum? Nuda, banał i zmarnowane hektary lasów, można by pomyśleć, zwłaszcza w wydaniu człowieka który ze szkolnego grajdołka trafił w zupełnie inny świat. Takie też miałem odczucia przy pierwszym podejściu do tej lektury. Do czytania zniechęciła mnie też konstrukcja powieści, w której pojawia się wielu narratorów i tyle samo punktów widzenia. Fabuła poszatkowana jest niczym w Grze o Tron, a to bardzo utrudnia czytanie, uniemożliwia identyfikowanie się z narratorem i bohaterami. Książka trafiła z powrotem na półkę, gdzie odstała parę miesięcy. Nie wiem co sprawiło że sięgnąłem po nią ponownie, i czemu tym razem dałem się wciągnąć bez reszty. 
Akcja powieści rozgrywa się na przełomie lat 80-ych i 90-ych. Przez cztery lata śledzimy losy kilkorga uczniów i nauczycieli. Widzimy jak dzieciaki dorastają, stając się dorosłymi ludźmi, po drodze upijając się na domówkach, wagarując, zakuwając do poprawek, przeżywają szkolne upokorzenia, dramaty, zwycięstwa, pierwsze i drugie miłości, a wszystko to w cieniu polityki, historycznych i przełomowych wydarzeń. 
Chociaż bohaterowie Romansu swój egzamin dojrzałości zdali na kilka lat przed tym zanim sam przekroczyłem próg ogólniaka, to ich zachowania, mentalność, szkolna rzeczywistość, opisane z dbałością o najdrobniejszy detal, są niemal identyczne jak "za moich czasów". Chwała autorowi za to że wykreował tak realistyczne postacie młodzieży w trudnym wieku, dorastającej w trudnych czasach.
Polecam gorąco, aczkolwiek zalecam podejście ostrożne i etapowe. 
SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl