czwartek, 26 lutego 2015

John Boyne "Spóźnione wyznania"



Zarzucono mi że na blogu pojawiają się ostatnio same negatywne recenzje. Cóż mogę powiedzieć? Mnie też to irytuje, ale tylko takie książki, zasługujące w najlepszym razie na neutralną opinie, trafiają ostatnimi czasy w moje ręce. Zmęczyło mnie to i nieco zniechęciło do czytania czegokolwiek. Ucieszyłem się więc gdy napotkałem najnowszą powieść Johna Boyne'a. O autorze słyszałem wiele dobrego. Widziałem też fragmenty ekranizacji jego poprzedniej książki. Byłem święcie przekonany że Spóźnione wyzwania odwrócą wreszcie moją czytelniczą złą passę. Tym razem przeczucie niestety mnie zawiodło. 

Powieść jest tak beznadziejnie nijaka, że nie wiem nawet jak ubrać w słowa opis tej nijakości. Przychodzi mi na myśl pewne porównanie, z głośnym swego czasu filmem o uczuciu które połączyło dwóch kowbojów. Wszyscy się nim zachwycali, płakali, wzruszali, a ja obejrzałem go bez jakichkolwiek emocji. Spóźnione wyznania również opowiadają o uczuciu które w trudnych czasach połączyło dwóch młodych mężczyzn, i tak jak wspomniany film, nie wzbudza we mnie żadnych emocji.

Już od pierwszych stron przekonujemy się że historia miłości Tristana i Willa pozbawiona jest happy endu, oraz że Will nie przeżył wojny. Taki autorski spoiler na samym początku przygody z książką to niewybaczalny błąd, który w połączeniu ze stereotypowością, z jaką John Boyne potraktował temat miłości homoseksualnej, odbiera sens dalszej lekturze. Jadący na spotkanie z siostrą swojego ukochanego Tristan wymienia zbyt długie spojrzenie z nieznajomym młodym mężczyzną, podróżującym ze swoją narzeczoną, zapewne krypto gejem. W motelu, w którym się zatrzymuje kilka godzin wcześniej miał miejsce skandal o podłożu homoseksualnym, a siostra Willa powala na kolana stwierdzeniem że Tristanowi zapewne trudno było stwierdzić że jej brat był przystojny, gdyż jest mężczyzną. Anglia tuż po Pierwszej Wojnie Światowej najwyraźniej była krajem zaludnionym przez gejów, a mężczyźni heteroseksualni bez wyjątku byli upośledzonymi tępakami. 

Spóźnione wyznania to już druga powieść z kręgu literatury angielskiej, którą przyszło mi czytać w ciągu minionego półrocza, która poraża flegmatycznością i przegadaniem. Tristan snuje się bez celu po miasteczku i ucina sobie długie pogawędki z nieznajomymi, co niczego nie wnosi do akcji. Właściciele pensjonatu, zamiast powiedzieć wprost co się stało i dla czego jego pokój nie jest jeszcze gotowy, kręcą się wokół tematu jak zabawkowe bąki, a potem bez wahania opowiadają o rodzinnych problemach. Spotkanie z panną Bancroft również ciągnie się niemiłosiernie. Najprawdopodobniej sztuczne zachowanie tej dwójki i głupoty jakie plotą, to efekt zdenerwowania i przerażenia jakie ich ogarnęło przed tym do czego zmierzała ich rozmowa. Powinno to wzbudzać współczucie, jednakże we mnie scena ta wzbudziła tylko złość. Powieść zyskuje na chwilę gdy narrator przenosi czytelnika kilka lat wstecz, do momentu gdy Tristan i Will poznają się. Szybko przekonujemy się jednak o przewidywalności zachowań i kolejnych etapów tej znajomości, od pierwszego spojrzenia, przez wybór prycz, przyjacielskie bójki, zazdrość, wspólne warty i zaprzeczenie swojej orientacji, wreszcie pierwszy sex, efekt smutnego wydarzenia, i wszystko to co miało miejsce później. 

Podobno atutem tej prozy jest umieszczenie akcji w czasach zdecydowanie nieprzychylnych, nieodpowiednich dla tego typu miłości. Cóż, na dobrą sprawę nigdy nie było i nie będzie właściwego momentu dla uczucia łączącego dwie osoby tej samej płci. Nawet dzisiaj, w dobie takiej otwartości i tolerancji, w najlepszym wypadku nie przeszkadza to nam, pod warunkiem że nie dotyczy to naszych bliskich, a wiele osób homoseksualnych wciąż żyje w ukryciu. John Boyne nie wniósł nic nowego do tematu, a jego odtwórcza powieść to nic innego jak objaw choroby zwanej grafomanią.

środa, 18 lutego 2015

Marek Krajewski "W otchłani mroku"


Nie należę do grona miłośników kryminałów, zwłaszcza polskich kryminałów. Rzeczywistość w naszym kraju jest aż nadto przygnębiająca, by jeszcze dobrowolnie dobijać siebie ponurymi historiami o mordercach i psychopatach. Kryminalna historia, która rozgrywa się w scenerii zrujnowanego Wrocławia, z koszmarem niedawno minionej wojny w tle, jest po trzykroć przygnębiająca, bo na dodatek jeszcze słabo napisana. 

Z twórczością Marka Krajewskiego miałem okazję zetknąć się gdy na topie były jego pierwsze powieści o niemieckim detektywie działającym w Breslau. Przyznaję że trzymały w napięciu do ostatniej niemal strony, a opisy przedwojennego Wrocławia, mojego rodzinnego miasta, urzekały mnie i czarowały. Z przyjemnością więc sięgnąłem po kolejną książkę, tym razem opowiadającą o polskim byłym policjancie Popielskim, który w stolicy Dolnego Śląska ukrywa się przed NKWD, UB i czym tylko można. Pewnego dnia zostaje poproszony o sprawdzenie kto spośród uczniów tajnego gimnazjum jest donosicielem do UB. Pozornie błaha sprawa wikła starszego pana w brudną i nie tak strasznie mroczną, jak głosi tytuł, sprawę. Rozwiązanie całej zagadki jest nieco zaskakujące, ale ani trochę spektakularne, jak moim skromnym zdaniem powinny wyglądać zakończenia powieści kryminalnych. 

Właściwie to historia, którą próbuje rozwiązać nasz bohater jak na moje niewprawne oko jest mało kryminalna. Niemal od samego początku wszyscy zainteresowani wiedzą kto stoi za obrzydliwymi zbrodniami, ale nie wiadomo gdzie znaleźć winnych, a filozoficzne rozważania o ewolucji świata ku dobru, które z powodzeniem można ominąć gdyż niczego nie wnoszą do akcji, mieszają w tylko głowie. Sam Popielski plącze się po mieście bez ładu i składu, na kolejne tropy wpadając przypadkiem, często dzięki pomocy innych. Kolejne rozwiązania fabularne,  jak na przykład wątek łączący Edwarda z Wacławem Remusem i niepotrzebne epatowanie przemocą, kuleją coraz bardziej, i pasują do reszty jak pięść do nosa, a nagromadzenie różnorakich postaci, zwłaszcza Rosjan, sprawia że chwilami trudno połapać się kto jest kim. 

Równie pokraczny wydaje mi się styl jakim Krajewki napisał W otchłani mroku. W dialogach czy też opisach wydarzeń autor zbyt często wspomina że Popielski powiedział to czy tamto, a Czerniakow zrobił to i to, zamiast zastosować jakichś zamienników, lub podczas rozmowy dwóch osób w ogóle to pominąć. Zamienniki pojawiają się kilkakrotnie, najczęściej w momentach w których nie powinny się nigdy znaleźć.

Reasumując, Popielski i żadna inna postać nie wzbudziła we mnie sympatii, ani też antypatii. Intryga którą poznajemy, chociaż w kilku momentach wywołała dreszcze, nie wciąga i  nie przykuwa uwagi. Mistrz kryminału, jak głosi hasło reklamowe na okładce, to zdecydowanie zbyt pochlebne słowa dla twórcy tak przeciętnej powieści.


środa, 11 lutego 2015

Donna Tartt "Tajemna historia"



O Tajemnej historii słyszałem od kilku osób. Polecał mi ją brat, czytałem o niej na czyimś blogu, a nazwisko autorki obiło mi się o uszy w mediach. Na dodatek nigdzie nie mogłem znaleźć żadnego egzemplarza, nawet w postaci cyfrowej, a o samej autorce też wiele nie wiadomo,  nawet tego czy faktycznie jest kobietą, czy to tylko pseudonim. Dzięki temu powieść stała się w moich oczach niemal mityczną księgą, a chęć jej przeczytania nie dawała mi spokoju. W końcu znalazła się litościwa posiadaczka książki, i tę że mi udostępniła.

Historia którą przedstawia nam Donna Tartt jest nieco banalna. Richard Papen, narrator i główny bohater, jest jedynym dzieckiem dysfunkcyjnych rodziców. Mieszka w Kalifornii, gdzie wiedzie nudne i stereotypowe życie. Kończy szkołę średnią i, wbrew oczekiwaniom rodziców, rozpoczyna studia na medycynie. Szybko jednak stwierdza że to nie jest jego powołanie. Przypadkiem odnajduje ulotkę reklamową uczelni w odległej części Stanów Zjednoczonych, gdzie trafia już po kilku miesiącach. Tam postanawia nieco ubarwić swoją biografię i pokolorować swoje pochodzenie. Trafia do zamkniętej grupki studentów, uczącej się greki i wszystkiego co z nią związane po kierunkiem ekscentrycznego wykładowcy. Chcąc nie chcąc zostaje wmieszany w mroczną historię, która wywraca jego życie do góry nogami.

Pierwsze wrażenie z lektury tej powieści było bardzo pozytywne. Napisana w ciekawy sposób, lekkim językiem, z pięknymi opisami krajobrazu, który zachwycił Richarda, przyzwyczajonego do jednej pory roku. Interesujący wdawał się również wątek aklimatyzacji w nowym miejscu i prób dołączenia do elitarnej grupy studentów greki. Gdy nasz bohater osiąga wreszcie upragniony cel, szybko przekonujemy się że kierował się płytkimi pobudkami, chęcią przynależenia do wyjątkowej, wyróżniającej się grupy ludzi, o których się mówi, i których wszyscy znają. Ludzi mniej lub bardziej nieprzystających do życia w społeczeństwie, zadzierających nosa obiboków, którym względny dobrobyt poprzestawiał co nieco w głowach. Czytając nie potrafiłem pozbyć się coraz większej irytacji, zwłaszcza w stosunku do narratora, który za wszelką cenę starał się zostać częścią ich świat, uważając tę piątkę za swoich przyjaciół. Zaślepiony chęcią bycia kimś innym, jak mu się wydawało kimś lepszym, nie zauważył że stał się ich przyjacielem dopiero gdy wpadli w tarapaty.

Urok tej historia zanika z każdą kolejną przeczytaną stroną, a początkiem jego końca jest scena, w której Richard bierze po raz pierwszy udział w zajęciach, i jesteśmy świadkami bełkotliwej i zbyt długiej dyskusji o antycznej kulturze i filozofii. Tego typu wstawki i dygresje, dotyczące na przykład bachanaliów, pojawiają się co jakiś czas, i dla mojej głowy, zawsze niechętnej wobec historii antycznej, były nie do przejścia. Dłużyzn w książce jest znacznie więcej. Coś, co można opisać jednym, dwoma, góra pięcioma zdaniami, Donna rozciąga na kilka stron, powtarzając się lub przecząc temu co napisała wcześniej. Autorka nie przemyślała też kilku składników fabularnych, ukazując amerykanów, zwłaszcza tych z Kalifornii, jako kretynów i ignorantów, dla których zwykła zima jest przeszkodą nie do przejścia.

Tajemna historia zapowiadała się świetnie, ale ostatecznie okazała się być połączeniem filmów typu Koszmar minionego lata ze Stowarzyszeniem umarłych poetów. Przeczytać można, aczkolwiek jeśli ktoś rozważa czy wybrać Donne Tartt czy inną książkę, zdecydowanie wolałbym inną.

czwartek, 29 stycznia 2015

Stephen Baxter, Terry Pratchett "Długa wojna"


Pewnego dnia, na pięknej, niczym nie skażonej łące materializuje się ciężarna dziewczyna. Jest w trakcie porodu, który przebiega bez większych komplikacji. Zaraz po wydaniu na świat dziecka, dziewczyna znika. Noworodek zostaje sam. Kilkanaście lat później chłopiec z ziemniaka i kilku drutów tworzy kroker, urządzenie umożliwiające przechodzenie do równoległej Ziemi. Sam posiada wrodzoną zdolność ku temu i nie potrzebuje urządzenia. O wynalazku jak i o chłopcu szybko staje się głośno. Ludzie masowo zaczynają przekraczać ze zniszczonej Ziemi do tej dziewiczej, równoległej. Jak się okazuje, jest ich niezwykle dużo i każda czymś różni się od Podstawowej. Niektóre światy dosyć znacznie odbiegają od tego znanego nam. Rozpoczyna się nowa era kolonizacji. Nie wszystkim się to podoba, są bowiem ludzie którzy nie mogą przekroczyć nawet z pomocą krokera. Wokół niespodziewanie powiększonego wszechświata i wszystkiego co z tym związane zaczynają narastać frustracje, sekty, domysły, wszystko co u słabych i ograniczonych prowadzić może do niebezpiecznych posunięć. W tym czasie ów chłopiec, Joshua, podróżuje przez kolejne warianty naszej planety na pokładzie sterowca, wraz z obrzydliwie bogatym domorosłym naukowcem, który w zasadzie jest powietrznym statkiem, oraz przygodnie napotkaną Sally, która tak jak on nie potrzebuje maszyny by przekraczać. 

Tak w skrócie wygląda początek nowego cyklu Terrego Pracheta i Stephena Baxtera. Wciągająca historia, napisana z rozmachem i odpowiednio dużą dawką humoru. Panowie autorzy postanowili tę intrygującą powieść rozciągnąć na kolejne tomy, co początkowo bardzo mnie ucieszyło, ale w rezultacie okazało się błędem. Długa Ziemia najlepiej prezentowała się pojedynczo i samodzielnie, bez ciągów dalszych. Cóż, mleko się już rozlało i część druga trafiła do księgarń.

Bolączką Długiej Wojny jest problem z którym boryka się większość kontynuacji książek czy też filmów. Jest nią wtórność i przegadanie. Niemal połowę pierwszego tomu zajmowały opisy światów, które zwiedza trio naszych bohaterów, przeplatane błyskotliwymi rozmowami między nimi. W części drugiej otrzymujemy to samo, tylko w mniejszej dawce i z udziałem innych osób. Twórcom tego uniwersum zabrakło kreatywności przy kreowaniu kolejnych światów i zaludniających je mieszkańców. Nowi bohaterowie są schematyczni i przewidywalni aż do bólu, jak synek Joshui, który oczywiście uwielbia grać w kosza i udawać komentatora sportowego, heroiczna żona i matka, która walczy o dobro świata ale przede wszystkim własnej rodziny, taka matka długoziemka, skorumpowani politycy o przenikliwych i ostrych jak brzytwa umysłach itd itp. Chwilami miałem wrażenie że ktoś mi podmienił książkę, podkładając którąś z wielu powieści Carda o nastoletnich mesjaszach, ich rodzinach i przyjaciołach, chociaż Terry i Stephen szybko rozwiewali moje obawy, wymyślając nieprawdopodobne i niemożliwe zwroty akcji, ze zmartwychwstaniem i skopiowaniem, łącznie z pamięcią i wspomnieniami, martwego mózgu włącznie.

Niedługo ukaże się polskie tłumaczenie trzeciego tomu, Długi Mars. Wspominałem o tym przed kilkoma dniami. Miałem zamiar przeczytać, ale z pewnością już tego nie zrobię. Długa Wojna zniesmaczyła mnie do tego stopnia że na najbliższe miesiące Pratchet i Baxter trafiają do pudełka z napisem NIE CZYTAĆ.

wtorek, 27 stycznia 2015

Post konkursowy !

 
Nadszedł czas na pierwszy konkurs, lub dokładniej pisząc rozdawnictwo. Do zdobycia jest jeden, używany, ale w dobry stanie egzemplarz opowiadań Haruki Murakami The Elephant Vanishes. Książka w języku angielskim. Żeby ją otrzymać należ polubić tego bloga na facebooku, zaprosić znajomych do polubienia, zostawić pod na facebooku pod wpisem o konkursie komentarz a na swojej stronie zamieścić link do tego "konkursu". Macie czas do piątku, do godziny 18:00. O wygranej poinformuję w wiadomości prywatnej.

Paweł Huelle "Mercedes - benz. Z listów do Hrabala"



Na wstępie muszę się przyznać że nie wiem jak ugryźć tego Mercedesa. Przez 137 stron tej nietuzinkowej prozy towarzyszył mi cały wachlarz sprzecznych uczuć. Poczynając od irytacji, przez kiełkujące znudzenie, na zaciekawieniu skończywszy. Przy czym irytacji i znudzenia było więcej niż zainteresowania.

Mercedes - Benz jest piątą w karierze pisarskiej Huelle książką, która ukazała się drukiem. Biorąc pod uwagę również tomik wierszy z 1994, mamy razem sześć publikacji na przestrzeni 14 lat. Autor miał więc naprawdę dużo czasu na to by wypracować swój własny, indywidualny styl, zwłaszcza że w tym czasie zapewne napisał znacznie więcej. W tej niewielkiej objętościowo próbce prozy pisarz zrobił jednak coś niewybaczalnego dla twórcy który swój debiut ma już dawno za sobą, mianowicie skopiował styl swojego starszego kolegi po fachu, Bohumila Hrabala. Nie jestem miłośnikiem tego typu twórczości, która kojarzy mi się z czymś nieco infantylnym i przaśnym, niecierpianym przeze mnie Szwejkiem i traumą z pierwszej w życiu kolonii, jeszcze w Czechosłowacji, gdzie pochorowałem się po zimnych niesmacznych knedlach. Hrabala czytałem tylko Pociągi pod specjalnym nadzorem, i to dosyć dawno temu, ale sposób pisania pana Pawła, słownictwo, niekończące się zdania, nawet nazwiska postaci, które bardziej przypominają czeskie,  wszystko pachnie na kilometr prozą Bohumila. 

Drugą rzeczą, która mnie drażni w tej książce jest główny wątek, wspomnienia o dziadkach narratora, zapewne samego Huelle, o których w bardzo kwiecisty sposób opowiada swojej instruktorce jazdy, pannie Ciwle. Z opowiadań tych wynika że przed wojną to się żyło z pazurem, eleganckim i błyszczącym jak laska angielskiego lorda. Ludzie byli weseli, pełni werwy, niezwykle inteligentni i odważni a wszelkie troski zazwyczaj omijały ich szerokim łukiem. Nasuwa się w tym momencie pytanie, jakim cudem w takim razie ci wszyscy inteligenci dopuścili do tego co się stało w 1939 roku i potem, po wojnie, bo pomiędzy samochodową pogonią za balonem pełniącym rolę lisa, wizytami u księcia takiego i owakiego, przejażdżkami z upierdliwymi ciotkami, przycinaniem róż, robieniem zdjęć itd. itp., musieli się chyba jeszcze czymś innym zajmować? Całe szczęście Huelle w porę opamiętuje się w głoszeniu tych peanów, i gdy w swojej opowieści dociera do okupacji i czasów późniejszych, nie jest już aż tak obrzydliwie różowo.

Literatura powinna budzić w czytelniku emocje, im bardziej skrajne tym lepiej. Powinna też ze sobą nieść coś więcej niż tylko przyjemność z czytania. Z lektury Mercedesa nie wyniosłem nic poza ogólnym pojęciem że z przedwojennymi modelami samochodów było masę roboty i praktycznie co 500 metrów na liczniku trzeba było jakąś ich część poddawać przeglądowi, wymieniać, czyścić, naprawiać. Jestem rozczarowany i odczuwam jak najbardziej zasłużony żal do autora tak fantastycznej powieści jak Weiser Dawidek. Jeżeli jakimś cudem Paweł Huelle przeczyta kiedyś tę recenzje, to bardzo Pana proszę, niech Pan pisze po swojemu.
 

sobota, 24 stycznia 2015

David Foenkinos "Nasze rozstania"


Trzeba wiele miłości , żeby przywdziać strój nowoczesnego superbohatera usiłującego ocalić z codzienności bicie serca.


Nie jestem wielkim znawcą literatury francuskiej, ani tym bardziej twórczości Davida Foenkinosa, ale gdyby ktoś kazał mi jednym zdaniem scharakteryzować jego prozę, ten cytat byłby idealny.

Nasze rozstania to druga powieść autora, którą miałem przyjemność czytać. Po Potencjale erotycznym mojej żony, nie wiedzieć czemu wyobrażałem sobie Davida jako wielkie, uśmiechnięte słoneczko, niczym z Teletubisiów, tylko dorosłe, puszczające do mnie oczko. Spodziewałem się że Rozstania będą  kolejną historią miłosną, ukazaną w leciutko skrzywionym zwierciadle, co ani trochę nie byłoby złe. Zostałem jednak bardzo mile zaskoczony, jest bowiem to powieść jak najbardziej na serio. Główny bohater, Franz, opowiada o swoich uczuciowych perypetiach i kobietach które pojawiały się i znikały w jego życiu. Uwagę skupia zwłaszcza na kochance Celine, żonie Iris oraz swojej największej miłości Alice, które są ze sobą nierozerwalnie związane. Jedna staje się przyczyną utraty drugiej, a trzecią poznaje dzięki właśnie tej stracie.

Burzliwy związek z Alice stanowi oś na której trzyma się cała fabuła. Przypomina mi to trochę Dzikie palmy  Faulknera, gdzie kochankowie oddają się namiętności i miłości, na przemian z niechęcią i nienawiścią do siebie, albo  Łuk Triumfalny Remarque'a, gdzie bohaterowie rozstają się i wracają do siebie niezliczoną ilość razy, dokładnie tak samo jak Alice i Fritz. 

David Foenkionos nie naśladuje jednak nikogo. Polski wydawca, z niezrozumiałych dla mnie powodów,  porównuje go do Murakamiego i Allena. Proza Foenkinosa jest świeża, oryginalna i bardzo charakterystyczna, w niczym nie przypomina twórczości wspomnianych panów. Pisarz płynie przez historię którą ma do opowiedzenia. Postacie i wydarzenia które opisuje są integralną częścią przedstawianego świata, a jego historie, wyłaniając się i niknąc w większej całości, nie mają początku ani końca. Autor z rzadka tylko skupia się na szczegółach, jak usta stworzone do wypowiadania spółgłosek, proste włosy czy krawat w grochy. Ważne, choć nie najważniejsze miejsce w jego twórczości zajmuje również życie społeczne, czy to rodzinne, wśród przyjaciół czy też w pracy. 

Nie sposób nie zgodzić się z Markiem Bukowskim, który zachęcając do lektury Naszych rozstań, pisze o niej jak o kuchni. Za francuskimi potrawami nie przepadam, ale faktycznie coś takiego jest w tej książce, że smakuje się jej najdrobniejszy fragment, i skojarzenia kulinarne są jak najbardziej trafne. Aż ma się ochotę wylizać po niej talerz, i tylko żal że tak szybko się kończy.
SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl