środa, 9 września 2015

Szczepan Twardoch "Drach"


szczepan twardoch drach

Przyznaję się, całkowicie dobrowolnie, że twórczość Szczepana Twardocha, jak i sam pisarz były mi kompletnie obce. Gdzieś tam słyszałem o medialnej nagonce na delikwenta o tym imieniu i nazwisku, za to że dostał (jak śmiał !) i przyjął (to już woła o pomstę do nieba !) mercedesa, ale nie łączyłem Twardocha posiadacza super auta z literaturą. Do polskiej prozy współczesnej mam takie samo podejście jak do kina, czyli jak pies do jeża. Przeintelektualizowane, wydumane, niestrawne tomiszcza i małe książeczki skutecznie mnie odstraszają. Polskich autorów czytam tylko wtedy gdy ktoś mi poleci, a i w takich przypadkach nie w każdą polecankę wierzę. Tak się złożyło że Twardocha nikt mi nie polecał, aż do dnia ogłoszenia nominacji do tegorocznej nagrody Nike. Postanowiłem więc poświęcić trochę uwagi Szczepanowi, a że nominacja dotyczy jego ostatniej powieści, wybór padł na Drach

Drach jest strasznie nieuporządkowany, to jeden wielki chaos.  Przez niespełna 400 stron poznajemy dzieje pewnej śląskiej rodziny, Józefa Magnora i jego potomków, w całym dwudziestym i na początku dwudziestego pierwszego wieku. Nie jest to jednak saga rodzinna, a z pewnością nie typowa opowieść o kolejnych pokoleniach, która charakteryzuje się płynną, linearną narracją. W Drachu jest ona poszatkowana na drobne kawałeczki. Co chwila rwie się, przeskakuje o dziesiątki lat wstecz lub w przyszłość, albo odbiega ku  postaciom trzecioplanowym, poświęcając im zbyt wiele uwagi. Taki zabieg czyni powieść mało czytelną, i trzeba bardzo uważać żeby nie pobłądzić. 

Obserwatorem wydarzeń autor uczynił mityczne coś, tytułowego Dracha, który wie wszystko, o wszystkich i o wszystkim, w każdym czasie. Pomysł ciekawy, ale niedopracowany. Szczepan miał zapewne najlepsze intencje, wymyślając takiego, a nie innego narratora, i osiągnąłby zamierzony skutek, gdyby troszkę bardziej się postarał. Poprzestał jednak na pierwszej, najmniejszej linii oporu, zadowalając się odrobiną przyprawy jaką są modne udziwnienia.  Zdania typu "W tym samym czasie, ale 80 lat wcześniej", które pojawiają się w powieści wielokrotnie i mają podkreślać jak totalnym bytem jest Drach, pozostającym w oderwaniu od wszystkiego, kłują w oczy, traktują umysł papierem ściernym, i nie jest to ani trochę przyjemne. Jeśli coś jest w tym samym czasie, to nie może dziać się ani wcześniej ani później, tylko w tym konkretnym momencie.  Na dodatek Twardoch nie wyjaśnia czym lub kim jest ów Drach. Czytelnik musi sam znaleźć odpowiedź miedzy wierszami. Jakby tego było mało autor epatuje przemocą i obrzydliwymi opisami, zapewne drugim składnikiem, który miał przynieść książce rozgłos. Miejscami widać też dość nieudolnie próby nadania  prozie głębi, przez nawiązania do pogańskich kultów i, nie wprost, do Pisma Świętego. 

Pierwsze wrażenie było okropne. Co to za bełkot? Co za szmira? Co autor bierze ? Ja z pewnością tego nie wezmę. Po kilkudziesięciu stronach zauważyłem jednak że jest nieco lepiej. Rozczytawszy się, brnąłem dalej w to śląskie pomieszanie z poplątaniem. Po mimo tego że w pewnym momencie czytelnik jest już Drachem mocno zmęczony, warto się zmobilizować i przeczytać do końca. Przed rzuceniem książką o ścianę i wykrzyczeniem paru inwektyw pod adresem pisarza, powstrzymuje tylko fakt że z pomiędzy tych wszystkich szumów i zabrudzeń wyłania się ciekawy obraz Śląska z okresu Pierwszej Wojny Światowej oraz międzywojnia.

niedziela, 6 września 2015

5 książek z dreszczykiem


Za oknem szaro, buro, zimno i mokro. Jesień zawitała już, chociaż przed nami jeszcze co najmniej dwa tygodnie astronomicznego lata. Świetną odskocznią od brzydkiej aury będzie literatura z dreszczykiem.

1. Stephen King "Desperacja"

Swego czasu, w okresie liceum, i tuż po, namiętnie zaczytywałem się w powieściach Stephena Kinga. Świetne pomysły, wciągająca akcja, wszystko napisane w taki sposób, że nawet najbardziej dziwaczne historie wydawały się całkiem prawdopodobne. Po latach przerwy sięgnąłem znów po Kinga, "Pod kopułą", i tym razem nie złapałem bakcyla. Długoletni mistrz powieści grozy w moim prywatnym rankingu, nagle został zrzucony z piedestału, a jego miejsca do dzisiaj nikt nie zajął. Pomyślałem, szkoda na to czasu, a zaraz potem przypomniałem sobie jedną z najbardziej przerażających powieści w dorobku Kinga, pod tytułem Desperacja. Rzecz dzieje się oczywiści na pustkowiu, w małym, wyludnionym miasteczku, opodal starej kopalni. Przypadek sprawia że do miasteczka docierają zabłąkani podróżnicy, małżeństwo z synkiem i sławny pisarz. Zastają tam policjanta Collie Entragiana, który zdecydowanie różni się od stereotypowego stróża prawa. Jest jeszcze ta kopalnia, w której .... Nie będę zdradzać nic więcej. Wystarczy że przyznam się iż do książki podchodziłem kilkakrotnie, nie będąc w stanie przeczytać jej w całości, tak była przerażająca. Szkoda że książek nie można czytać tak jak oglądało się w dzieciństwie straszne filmy, ostrożnie spoglądając na telewizor zza kanapy. 

2. Ioan Grillo "El Narco"

Książkę wygrałem parę lat temu w konkursie, już nawet nie pamiętam jakim. Właśnie zaczynałem swoją przygodę z reportażem, i byłem zachwycony możliwością przeczytania reporterskiej książki. Wiedziałem że tematem będzie narkotyczny biznes w Meksyku, ale nie spodziewałem się czegoś takiego. Piekło na ziemi, koszmar. Liczne opisy porwań w biały dzień, wprost z ulicy, odnajdywane na pustyni ciała młodych kobiet, wojny karteli i całkowicie bezsilne, albo też skorumpowane władze, to obraz życia w Meksyku. Podczas lektury nieustannie miałem gęsią skórę. Zdarzało się że zamykałem oczy i odkładałem książkę ze wstrętem. Zawsze jednak do niej wracałem. Gdy raz sięgniesz po El narco, choć książka przeraża, nie można  zostawić jej nieprzeczytanej, jak narkoman czy alkoholik powracający do niszczącego uzależnienia. 

3.  Barbara Włodarczyk "Nie ma jednej Rosji" 

Druga w tym zestawieniu książka reporterska, a dokładniej ujmując zbiór fantastycznych tekstów autorstwa wspaniałej dziennikarki i reporterki, Barbary Włodarczyk. Nie ma jednej Rosji czytałem jeszcze przed wydarzeniami na Majdanie i tym co nastąpiło potem, pełen niedowierzania, zdziwienia. Jak takie rzeczy mogą dziać się w 21 wieku, w kraju teoretycznie cywilizowanym. Niektóre reportaże, jak na przykład Galina z domu "spokojnej" starości, przypominały filmy Davida Lyncha, a inne z kolej programy typu "Żony Holywood". Dzisiaj mnie już to nie dziwi. Skóra tylko cierpnie na myśl o tym co też jeszcze zalęgnie się w chorym umyśle tego narodu. 

4. Abe Kobo "Kobieta z wydm"

W tej klasycznej japońskiej powieści z pozoru nie ma nic strasznego. Nauczyciel, z zawodu entomolog, wyrusza na wyprawę badawczą na wydmy. Natrafia tam na dziwną osadę, w której ludzie mieszkają w piaskowych dołach. Przez przypadek trafia do jednego z nich, zamieszkanego przez samotną kobietę. Mężczyzna próbuje wydostać się z pułapki w której się znalazł, ale nie jest w stanie, fizycznie, bez niczyjej pomocy pokonać bariery pisaku, ale też zostaje zniewolony przez magnetyzm kobiety. Dziwne miejsce, uwięzienie, bezsensowna, skazana na niepowodzenie walka z niszczycielskim pisakiem, skomplikowane relacje między bohaterami męczą jak zły sen. Wiercisz się w pościeli, ale nie możesz się obudzić, i wiesz że kolejnej nocy sen powróci. Jednocześnie, niełatwa w odbiorze proza Abe Kobo, przyciąga i fascynuje. 

5.  Nikita Lalwani "Utalentowana"

Pisarski debiut brytyjskiej reżyserki filmów dokumentalnych i telewizyjnych. Opowieść o zderzeniu kultury indyjskiej i brytyjskiej, a także obraz rozpadu rodziny. Głównymi bohaterami powieści są Maheś, jego żona i ich córka, Rumi. Rodzina Maheśa, do której należy również młodszy synek, wyemigrowała do Wielkiej Brytanii, z nadzieją na lepsze życie. Nie potrafią jednak przystosować się do nowych warunków i kultury, w której żyją. Największy problem z dostosowaniem się ma Maheś. Despotyczny w stosunku do córki ojciec wychowuje ją według zasad do których przywykli w ojczyźnie, jednocześnie zmuszając do nauki ponad siły. Pozbawiona dzieciństwa Rumi spełnia oczekiwania rodziców. Zostaje nastoletnim geniuszem, i w wieku 15 lat dostaje się na wyższą uczelnie.  Im więcej osiąga, tym bardziej oddala się od rodziny. Dziewczyna, z jednej strony nienawidzi swoich krewnych, z drugiej zaś kocha ich. Zagubiona decyduje się na ostateczne rozwiązanie...

czwartek, 3 września 2015

David Nicholls "Jeden dzień"

David Nicholls "Jeden dzień"

Zdarzyło się wam kiedyś przeczytać książkę, i w momencie gdy wasz wzrok prześlizgnął się po ostatniej kropce poczuć żal że to już koniec? Mnie spotkało to dzisiaj w autobusie, a tą delikwentką jest Jeden dzień Davida Nichollsa.

Akcja powieści rozpoczyna się w dniu uroczystości  ukończenia studiów przez Emmę i Dextera. Ona, inteligentna, oczytana, niezwykle ambitna i zaangażowana we wszystko co można być zaangażowanym, pełna kompleksów, pozbawiona całkowicie wiary we własne siły. On pochodzi z bogatej rodziny, jest przystojnym, popularnym, aż nazbyt pewnym siebie kobieciarzem, oczekującym od życia dobrej zabawy. Znali się wcześniej, ale była to raczej powierzchowna znajomość. Dopiero podczas ostatniej studenckiej imprezy coś ich do siebie przyciąga, być może lęk przed prawdziwym, dorosłym życiem, i zawiązuje się przyjaźń silniejsza niż dzielące ich różnice, więź, która przetrwa wiele lat. Przez kolejne dwie dekady Em i Dex, Dex i Em przeżywają liczne upadki i znacznie mniej wzlotów, krążąc wokół siebie niczym żuraw i czapla w znanym wierszu Brzechwy. Słodka i banalna historia jakich wiele, można by powiedzieć, prowadząca do przewidywalnego zakończenia. Otóż nie. Finał tej opowieści zaskakuje, wręcz wali obuchem w głowę, a pojawiające się na jej kartach postacie pierwszego i drugiego planu są złożone, wielowymiarowe, ani czarne, ani białe, po prostu ludzkie.
Autor ciekawie obrazuje pewne elementy współczesnego świata, wspomnianego już strachu przed dorosłością, obsesyjnego wręcz pragnienia bycia popularnym i lubianym, desperackich, często nieefektywnych poszukiwań własnego miejsca na ziemi, i wreszcie tworzy dosyć krytyczną laurkę dla mediów i show business-u. Jeden dzień to również świetne źródło inspiracji dla poszukujących nowych-starych doznań literackich i muzycznych, David Nicholls wielokrotnie wspomina o mniej lub bardziej znanych pisarzach, współczesnych i klasycznych, a także o świetnej muzyce lat dziewięćdziesiątych. 

Przychodzi mi na myśl tylko jedna negatywna refleksja w związku z tą powieścią, a dokładniej to z ekranizacją, którą widziałem niestety w pierwszej kolejności. Reżyser bardzo wiernie przeniósł tę historię na srebrny ekran, ale  nie oddał w pełni atmosfery papierowego pierwowzoru. A jest ona niepowtarzalna, dowcipna, melancholijna i odrobinę moralizatorska. Jeden dzień dał mi wiele do myślenia. Jak często życie rozmija się z tym jak je sobie wyobrażaliśmy, ile szans na coś wspaniałego przechodzi koło nosa z powodu głupoty, ograniczeń, strachu, jak dużo w życiu zależy od nas samych. Autor przekazuje czytelnikom swoje przesłanie, może mało odkrywcze, ale pewne rzeczy trzeba powtarzać po wielokroć, bo o oczywistościach często się zapomina. Nie warto odkładać tego co chcemy zrobić teraz na później, bo możemy nie zdążyć. Musimy się tylko nauczyć zauważać i wykorzystywać możliwości, które los podsuwa nam nieustannie. Mogą się pojawić nawet u schyłku życia, bo przecież w każdej chwili zasługujemy na odrobinę szczęścia.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Płeć męska bloga vol. 2


Długo zastanawiałem się nad tym, o czyim blogu dziś napisać. Do wyboru miałem dwa świetne blogi. Jeden, istniejący już nieprzerwanie od 13 lat (!!!), niestety od dłuższego czasu nieaktualizowany, i drugi, zaledwie trzyletni, ale aktualizowany na bieżąco. Zdecydowałem się ostatecznie na ten młodszy, pozostawiając sobie blogowego staruszka na zaś, z nadzieją że autor go reaktywuje. 

Bohaterem dzisiejszego wpisu został zatem facet, któremu blogerki zniszczyły życie, czyli autor bloga moja dziewczyna czyta blogi. Przyznaję się bez bicia że nie wiem czemu te blogerki zniszczyły mu życie, i jakie-które to konkretnie blogerki (czyżby Kasia Tusk?), bo nie przeczytałem całego bloga. Graniczyłoby to z cudem, gdyż wpisów jest od groma, a większość z nich znacznie przekracza długość standardowego wpisu na blogu (a z pewnością na moim blogu). Może kiedyś się dowiem, na przykład zimą, kiedy będzie długo ciemno i nie będzie się chciało wychodzić z domu. 

Stwierdzenie że moja dziewczyna czyta blogi to blog lifestylowy, byłoby niezwykle krzywdzące dla autora. Co prawda pisze o właściwie o wszystkim co mu ślina na język przyniesie, ale nie robi tego w taki sposób jak przystało na propagatorów nowych form życia społecznego. Pisząc o nowych trendach, patrzy na nie krytycznie, ale nie po hejtersku, tylko zdroworozsądkowo, z poczuciem humoru. W ogóle wydaje się że bloger ma łeb na karku jak mało który współczesny facet. Jeśli porusza jakieś ważkie tematy, jak na przykład o tolerancji i ostatnich samobójstwach nastolatków, to zachowuje odpowiedni dystans, nie robiąc z siebie idioty w  zacietrzewieniu. Sporo uwagi poświęca kobietom. Pisze o nich z szacunkiem, ale bez zbędnego pietyzmu. Jest feministą, traktuje kobietę jak równą mężczyźnie (bo przecież takie są, a my jesteśmy równi kobietom), i jeśli trzeba nie waha się ich krytykować, trochę z nich  "podrzeć łacha".  Równie sprawiedliwie traktuje też płeć brzydką. A wszystko to naprawdę fajnie napisane, i do śmiechu i do przemyślenia, choć więcej do śmiechu, okraszone odpowiednią dawką kultury (też nie lubię Prousta !). Zazwyczaj lubię się do czegoś przyczepić i skrytykować, ale w tym wypadku naprawdę nie mam do czego.

sobota, 29 sierpnia 2015

John Haskell "Amerykański czyściec"


Siedem grzechów głównych. Siedem stopni wtajemniczenia. Tak głoszą słowa na okładce i reklamująca książkę notatka prasowa. Wtajemniczenia do czego ? Chyba tylko i wyłącznie do nudy, mocno pretensjonalnej nudy. 

Główny bohater Amerykańskiego czyśćca pewnego dnia, podczas zakupów w przydrożnym markecie, doznaje olśnienia, iż coś się właśnie dzieje, coś się zmienia. Bardzo to odkrywcze, biorąc pod uwagę fakt że cały czas coś się dzieje, w każdej sekundzie świat ulega przeobrażeniom. Przyjmijmy jednak że było to bardzo osobiste objawienie, a ów biedaczyna był dotąd na tyle zaślepiony by nie zauważyć tego niekończącego się procesu. Gdy kończy zakupy i wraca na parking, okazuje się że jego samochodu, oraz czekającej w nim żony, nie ma. Tu rozpoczyna się ta rzekoma droga do wtajemniczenia. Nasz bohater czyni pierwszy krok i siada, czekając aż żona wróci. Takie zniknięcie ukochanej osoby jest bez wątpienia tragedią. Zwłaszcza gdy nie wiadomo czy ten ktoś uciekł czy został porwany, a może spotkało go jeszcze coś innego, znacznie gorszego. Nie doczekawszy się powrotu żony, mężczyzna wraca do mieszkania. Odnajduje tam mapę, na której zaginiona wyznaczyła trasę. Uznając to za wskazówkę gdzie teraz przebywa zaginiona kobieta, oszalały z niepokoju mąż wyrusza w podróż. 

Motyw powieści drogi, chociaż już mocno sfatygowany, wciąż może zaciekawić. Tym razem coś zdecydowanie poszło nie tak. Autorowi, określanemu mianem Warhola literatury, najzwyczajniej w świecie zabrakło talentu i umiejętności do napisania takiego utworu. Amerykański czyściec pęka w szwach od upchniętych na siłę, niemal na każdej stronie, filozoficznych przemyśleń. Nie wiem dla kogo John Haskell pisał swoją książkę, ale filozofia prezentowana na jej kartach przypomina podręczniki z serii "Dla Opornych". Niepotrzebne, drobiazgowe rozbieranie każdej myśli na czynniki pierwsze sprawia że jej sens rozmywa się w niekończących się wyjaśnieniach. Aż ma się ochotę wstać, dać temu jęczącemu ciągle poszukiwaczowi żony w twarz, i wypluć mu prosto w twarz "ogarnij się w końcu facet". Trochę to przypomina Murakamiego, ale to Haskellowskie rozmemłanie jest zdecydowanie nie do przyjęcia.

Czytając powieść drogi, spodziewamy się całego wianuszka barwnych postaci. Zabawnych, wzruszających, przerażających sytuacji. Niczego takiego nie znajdziemy w Amerykańskim czyśćcu. Drugoplanowi bohaterowie są płascy, nieciekawi, przypominają marionetki, albo tandetne dekoracje w tanim, szkolnym przedstawieniu. Są, ale równie dobrze mogłoby ich nie być. Widzę w tym pewien zamysł autora, ta beznamiętność, brak wrażliwości i współczucia dla drugiego człowieka, zrozumienia dla trapiących go problemów, miały ukazać potworność współczesnego świata, sprawić że czasem naprawdę można poczuć się jak w czyśćcu. Pomysł dobry, ale wypada blado przy reszcie spapranej pisarskiej roboty. 

Jeśli ktoś spodziewał się po lekturze tej powieści emocji na miarę głośnego filmu "Siedem", bardzo się zawiedzie. Amerykański czyściec jest dobry na problemy ze snem. Mimo iż nuży niemiłosiernie, czytasz dalej, by jak najszybciej dobrnąć do końca, i przekonać się czy Anne, zaginiona żona, się odnajdzie. Nawet nie zauważycie kiedy zaśniecie w pół zdania.

środa, 26 sierpnia 2015

Czytelnik totalny


Swego czasu okładka jednego z magazynów poświęconych książkom i czytelnictwu, krzyczała do mnie z witryny kiosku: CZYTELNICZKA TOTALNA. Tyczyło się to znanej i bardzo dobrej blogerki książkowej. Pomyślałem sobie wtedy że fajnie jest być takim czytelnikiem totalnym, i że zawsze takim chciałem być. Próbuję czytać wszystko co wpadnie mi w ręce, w tym także klasykę literatury. Nie tylko dla tego by zasłużyć na to zaszczytne miano super czytelnika, ale również , a może i przede wszystkim  dla tego że jestem zakochany w literaturze, a jako oczytany facet powinienem klasykę znać, co też zmienia całkowicie odbiór współczesnej literatury. Można bowiem, oczywiście w tej literaturze wysokiej, odnaleźć liczne odwołania, nawiązania do dawnych dzieł. Ostatnie dwa podejścia do klasycznych powieści, nawet nie tak straszliwie wiekowych, bowiem "Czerwone i Czarne" Stendhala to powieść dziewiętnastowieczna, zatem daleko jej do dzieł średniowiecznych czy poezji Safony, a "Absalomie, Absalomie" Faulknera dopiero co doczekała się statusu emerytki. To właśnie te dwa tytuły ściągnąłem ostatni z półki z zamiarem przeczytania. Bardzo szybko jednak wróciły na nią z powrotem. Nie przebrnąłem nawet przez pierwsze trzydzieści, czterdzieści stron, czyli mniej więcej tyle ile potrzeba narracji na rozwinięcie się do tego stopnia, że wciąga nas jak wir w niezgłębione czeluści prozy, albo wypluwa na powierzchnię jak pływaka uczepionego deski. Czy to znaczy że nie potrafię czytać książek napisanych przez kilkoma dekadami, a co za tym idzie jestem czytelnikiem wybrakowanym? Czy w ogóle istnieje ktoś taki jak czytelnik doskonały?

Bardzo blisko tego ideału są studenci polonistyki. Najczęściej czytają bardzo dużo, poświęcając na to pięć lat swojego życia. Oni jednak również nie są wstanie "wchłonąć" wszystkiego, chociażby z powodu ograniczeń fizycznych, ale też i upodobań. Nie wyobrażam sobie że można się zmuszać do lektury czegoś co nam się ani trochę nie podoba, jest nudne, zwyczajnie nie "wchodzi". Jeszcze się chyba nie urodził taki ktoś, komu wszystko by się podobało. 

Moi rodzice mają na ten temat swoje zdanie. W dzieciństwie i w późniejszym okresie zaczytywali się w Sienkiewiczu, Prusie, Dostojewskim, pochłaniali co roku "Noce i Dni" albo "Starą Baśń". Ze zdziwieniem zauważają że kolejne pokolenia już tak ochoczo nie sięgają po te tytuły, winnych szukając w ogólnym upadku morale, zainteresowań i spłyceniu kultury. Coś w tym z pewnością jest, bo sagę rodzinną Niechciców przeczytałem, i bardzo mi się podobała, przy "Starej Baśni" poległem. Nie można jednak zapominać o tym że w czasach gdy nasi rodzice dorastali i zakładali swoje rodziny, bardzo ciężko było znaleźć coś czytania. Kupowało się to co było, a że najczęściej wydawano sprawdzone polskie powieści, bezpieczną zagraniczną klasykę dziecięcą, lub dzieła zebrane Mao Zedonga (znalezione w domowej biblioteczce !!!),  więc i czytano to co było pod ręką. 
Myślę też że na taki stan rzeczy ma również wpływ sposób i tępo dzisiejszego życia. Ciągle gdzieś biegamy, spieszymy się, zajęci tymi i owym, wiecznie mało nam czasu. Gdy więc mamy przysiąść nad lekturą, w której zdania są wielokrotnie złożone, bogate słownictwo zmusza nas często do korzystania ze słownika, a rozbudowane opisy nie odpalają się w naszej zmęczonej, przegrzanej wyobraźni, uciekamy gdzie pieprz rośnie. Zwyczajnie boimy się, a z pewnością ja się boje, ugrząźć znów na miesiąc czy półtora w jednej powieści, tak jak to miało miejsce z "Imieniem Róży". 
Nie jestem więc czytelnikiem totalnym, i nigdy nim nie będę, choćbym nie wiem jak się starał. A starać się będę nieustannie, bo jak już wspomniałem kocham literaturę, a czytanie jest już moim nałogiem. 

sobota, 22 sierpnia 2015

5 książek zaczytanych w dzieciństwie


Ponieważ absorbuje mnie ostatnio głównie praca, w tym także wnikliwa lektura pewnej powieści, której recenzja w swoim czasie ukaże się w portalu Dobre Książki, i nie mam żadnej recenzji, którą mógłbym opublikować tutaj, przyszła pora na drugi z trzech zaplanowanych cykli. W każdym odcinku poznacie subiektywne zestawienie pięciu książek, które coś łączy. Taka mała imitacja recenzji. Zaczynam od od pięciu książek, które zaczytałem na śmierć w dzieciństwie. 

1. C.S. Lewis "Opowieści z Narni" 

To właściwie nie jedna książka a siedem, bowiem cały cykl przeczytałem kilkakrotnie, razem ze starszym bratem. Miałem, i dalej mam w swojej biblioteczce, piękne, dwutomowe wydanie, ilustrowane prześlicznymi rysunkami. Czytaliśmy je z bratem jednocześnie, bowiem żaden nie chciał ustąpić i pozwolić drugiemu przeczytać w pierwszej kolejności. Przygody młodych anglików w tajemniczej krainie odbierałem wtedy zupełnie dosłownie, jako fantastyczną baśń, pouczającą owszem, jak to baśń, ale nic poza tym. Dopiero kilka lat później, przy kolejnej lekturze, ostatnie części, znacznie poważniejsze i trudniejsze w odbiorze, pewne skojarzenia, nawiązania do przypowieści Biblijnych, stały się dla mnie oczywiste. Opowieści z Narnii nie straciły swojego uroku i magii. Dziś sięgnąłbym po nie równie chętnie jak 20 lat temu, i zrobiłbym to gdyby nie brak czasu. 

2. Tove Jansson  "Muminki"

Muminki pojawiały się w moim domu sukcesywnie przez kilka kolejnych lat. Jako prezent z okazji dnia dziecka czy też na zakończenie roku szkolnego. Czytane wielokrotnie, wożone po całym kraju na wakacje, kolonie, wczasy, dzisiaj stoją posklejanie i połatane na półce. Nie do końca wiem co mam myśleć o tej serii. Uwielbiana przeze mnie w dzieciństwie Dolina Muminków wydawała mi się miejscem ciepłym, przyjaznym, bezpiecznym i bardzo rodzinnym. Dzisiaj widzę to nieco inaczej. Dolinę zamieszkiwały istoty zagubione, rozchwiane psychicznie (Paszczak i Filifionka) zbyt nieszczęśliwe by się do tego głośno przyznać, na co dobitnie wskazuje ostatni tom cyklu, Jesień w Dolinie Muminków. Rodzinna atmosfera też gdzieś się rozwiała, zaraz po tym jak poznałem prawdziwą twarz Tatusia Muminka, bufona, który tak naprawdę miał gdzieś swoją rodzinę. Niektórzy doszukują się też w tych książeczkach pewnych dwuznaczności, na przykład w przyjaźni Muminka i Włóczykija, ale to już chyba zbyt daleko posunięte przypuszczenia. 

3.  Astrid Lingren "Dzieci z Bullerbyn"

Nie wiem czemu, ale dla wielu jest to jedna z najbardziej znienawidzonych książek z dzieciństwa. Ja nie zaliczam się do tej grupy. Dzieci z Bullerbyn były moją lekturą szkolną, i przeczytałem je kilkakrotnie zanim stały się tematem lekcji. Dzięki rodzeństwu z Bullerbyn i ich przyjaciołom, moje dzieciństwo zyskało trochę więcej kolorów. Ta książka dosłownie została zaczytana, wytarta z kolorów okładka, wielokrotnie sklejane kartki, pozaginane rogi. Nic dziwnego, Dzieci z Bullerbyn były na tapecie w każde wakacje, ferie i święta przez dobrych kilka lat. Do dziś też pamiętam dzień, w którym tata kupił mi tę książkę żeby nie nudziło mi się w kolejce do fryzjera. 

4. Maria Kruger "Karolcia"

Po raz pierwszy o Karolci usłyszałem na lekcji, gdy w drugiej albo trzeciej klasie podstawówki, moja ulubiona nauczycielka w nagrodę za coś, nie pamiętam już co takiego, zaczęła czytać nam o przygodach Karolci i niebieskiego koralika. Powieść Marii Kruger stała się jedną z tych, które czytywałem wielokrotnie, i znałem niemal na pamięć. Byłem tak zafascynowany zmaganiami dziewczynki ze złą czarownicą Filomeną, że gdy któregoś razu na Wszystkich Świętych, w pobliżu grobu mojej prababci zobaczyłem nagrobek z napisem Filomena, chciałem uciec z krzykiem. Jest jeszcze druga część, Witaj Karolciu, ale nie była już tak wciągająca jak jej poprzedniczka. 

5.  Hugh Lofting "Doktor Dolittle"

Fantastyczny świat przesympatycznego doktora i jego szalonej zwierzęcej ferajny, zawsze mi się podobał. Chciałem mieszkać w takim domu jak doktora, i mieć  taką samą jak on gospodynię. Przyjaźnić się ze zwierzętami i rozprawiać z nimi na różne tematy. Wielka szkoda że dzisiaj te powieści są niemal nie znane, a jedyne co kojarzy się młodym ludziom z hasłem Doktor Dolittle, to głupawa komedia z Eddim Murphym w roli doktora.


SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl