O Philippie Meyerze
można powiedzieć że jest Marquezem XXI wieku. Jego powieść, tak jak najbardziej
znane dzieło kolumbijskiego noblisty, opowiada o samotności. Jej najgorszym
rodzaju. Samotności zagnieżdżającej się w naszych sercach i umysłach.
Teksas opisywany przez
Meyera, zaludniają tłumy ludzi. Biali, kolorowi, Indianie. Wszyscy, mniej lub
bardziej są nieszczęśliwi. Najbliżsi temu stanu są czerwonoskórzy. Pozostali
zagubieni w swoich traumach, oczekiwaniach i, co gorsza, w ambicjach, zamykają
się w skorupach, odsuwając się jak najdalej od bliskich. Byle tylko ich nie
skrzywdzić, albo nie zostać przez nich pokaleczonym. Tutaj również białych
osadników przewyższają Indianie, którzy w byli bardzo blisko z krewnymi, ale
także mocno przywiązani do reszty swojego szczepu.
Syn jest sagą rodzinną.
Opowieścią o losach sześciu pokoleń teksańskiej rodziny. Akcja powieści
rozgrywa się na przestrzeni blisko dwustu lat. Historię, nie tylko rodziny
McCullough, ale też Stanów Zjednoczonych, Teksasu i Meksyku w szczególności,
poznajemy oczami trzech przedstawicieli rodu. Eli McCullough, nestora rodu,
pułkownika, jego prawnuczki Jeanne i syna Petera. Dokładnie w takiej
kolejności. Autor pobawił się trochę formułą powieści rzeki, zaburzając jej chronologię.
Początkowo wydaje się to być złym posunięciem. Można poczuć lekki zawrót głowy,
dość mocno zniechęcający do dalszej lektury. Bardzo pomocne jest drzewo
genealogiczne, bez którego przebrnąć przez pierwsze kilkadziesiąt stron byłoby
jeszcze trudniej. Ten narracyjny chaos, w miarę zbliżania się do końca, zaczyna
układać się w jedną całość. Wszystkie elementy układanki scalają się, a
przyczyny i skutki postępowania bohaterów okazują się być zupełnie inne, niż
wydawało się na początku. Meyer uświadamia nam w ten sposób jak łatwo oceniamy
innych, nie znając szerszego kontekstu, faktycznych przyczyn i motywów
postępowania. A to właśnie efekt tego że jesteśmy blisko siebie tylko ciałem, a
i to nie zawsze, i nie rozmawiamy ze sobą.
Przez opisywane dzieje rodziny
McCullough i mieszkańców pogranicza, autor zwraca uwagę czytelnika również na
inny, istotny problem. Na kondycję ludzkiej natury. Z pokolenia na pokolenie
obserwujemy degrengoladę charakterów, postaw, słabszą wytrzymałość fizyczną i
psychiczną. Chociaż pojawiają się co jakiś czas silniejsze osobniki, jak
chociażby Jeanne, to rasa ludzka nieuchronnie zmierza ku samozagładzie. Smutna,
niepokojąca refleksja, ale niestety jest to jak najbardziej naturalny proces.
Jak pokazują badania naukowców, każda populacja podlega takiemu samozniszczeniu
gdy osiąga pewien poziom dobrobytu i bezpieczeństwa.
Pod względem prawdy
historycznej trudno oceniać powieść Philippa Meyera, nie będąc przy tym
specjalistą z historii Ameryki Południowej i Północnej. Większość z
nas historię obu Ameryk zna z kina, przefiltrowaną przez komercyjne sito. Historii ognistego pogranicza nie znamy prawie w ogóle. Mimo to, przedstawione w książce wydarzenia wydają się być wiarygodne. Nie obeszło się jednak bez pewnych uproszeń, które pojawiły się w wątku indiańskim. Meyer bardzo ciekawie opowiada o ich obyczajach, wierzeniach, relacjach panujących w szczepie Komanczów. Choć to tylko ułamek tej niezwykłej kultury, z pewnością bardzo zainteresuje wszystkich miłośników Winnetou. Z myślą o współczesnym, młodym czytelniku, pisarz obdarzył rdzennych mieszkańców Ameryki współczesną mową, ze szczególnym naciskiem na przekleństwa i wulgaryzmy. Meyer wyposażył też Komanczów w niezwykłą wiedzę anatomiczną. Fakt jej posiadania potwierdzaj chociażby preparowanie skór z upolowanych zwierząt. Nigdy jednak nie słyszano o tym by skalpowano w całości człowieka. Jakim więc cudem, Indianin postrzelony w nogę, rzuca tylko szybkie spojrzenie na ranę, po czym stwierdza że strzała minęła tętnicę? To jednak tylko drobne szczególiki, na które można, a nawet trzeba przymknąć oko.
nas historię obu Ameryk zna z kina, przefiltrowaną przez komercyjne sito. Historii ognistego pogranicza nie znamy prawie w ogóle. Mimo to, przedstawione w książce wydarzenia wydają się być wiarygodne. Nie obeszło się jednak bez pewnych uproszeń, które pojawiły się w wątku indiańskim. Meyer bardzo ciekawie opowiada o ich obyczajach, wierzeniach, relacjach panujących w szczepie Komanczów. Choć to tylko ułamek tej niezwykłej kultury, z pewnością bardzo zainteresuje wszystkich miłośników Winnetou. Z myślą o współczesnym, młodym czytelniku, pisarz obdarzył rdzennych mieszkańców Ameryki współczesną mową, ze szczególnym naciskiem na przekleństwa i wulgaryzmy. Meyer wyposażył też Komanczów w niezwykłą wiedzę anatomiczną. Fakt jej posiadania potwierdzaj chociażby preparowanie skór z upolowanych zwierząt. Nigdy jednak nie słyszano o tym by skalpowano w całości człowieka. Jakim więc cudem, Indianin postrzelony w nogę, rzuca tylko szybkie spojrzenie na ranę, po czym stwierdza że strzała minęła tętnicę? To jednak tylko drobne szczególiki, na które można, a nawet trzeba przymknąć oko.
Wszystkie zalety Syna
nie są jednak w stanie wymazać pewnego rozczarowania. Z zapowiedzi wydawniczych
można było wnioskować że będzie to ciekawa, porywająca, pasjonująca powieść.
Ciekawa owszem jest, ale porwać się nie dałem, mimo usilnych prób wzniesienia
się wraz z Meyerem w przestworza. Powieść jest miejscami za ciężka, wkradają
się w nią dłużyzny. Jest jak współczesny człowiek, bez charakteru i werwy. Zamiast
trafić na najwyższą z półek, bo potencjał naprawdę w niej jest, znalazła się
gdzieś po środku regału. Syn ma szansę zostać jedną z tych powieści, których ekranizacja będzie lepsza od oryginału.
Hmmm... choć to nie do końca moje klimaty, to mam na nią ochotę, od kiedy zobaczyłam zapowiedź. Nie wiem, jakbym ją odebrała, ale to się okaże dopiero wtedy, kiedy przeczytam :)
OdpowiedzUsuńO tej tętnicy świadczyć mógłby po prostu kolor krwi i szybkość z jaką człowiek się wykrwawia. Nie trzeba znać anatomii człowieka by taką rzecz wiedzieć, to może wynikać z obserwacji, nawet zwierząt. Inna sprawa to kwestia znajomości nazwy "tętnica".
OdpowiedzUsuń