czwartek, 8 grudnia 2016

John Scalzi "Wojna starego człowieka"

oczytany facet

Sięgając po Wojnę starego człowieka musimy postawić sobie dwa założenia. W pierwszym, niech powieść Johna Scalzi będzie kabaretem, albo pastiszem. Wtedy możemy uznać ją za dobrą. W drugim, przyjmijmy że autor pisał z grubsza na serio. W takim wypadku należy ją uznać za niewypał. 

Powieść Johna Scalzi zaczyna się świetnie. Akcja Wojny starego człowieka, zaczyna swój bieg na Ziemi, w bliżej nieokreślonej, ale raczej dość odległej przyszłości. Z grubsza Ziemia wygląda dokładnie tak samo jak dzisiaj. Być może komputery są szybsze, bardziej pojemne niż dzisiaj, a smartfony są jeszcze mądrzejsze, ale tego nie wiemy, gdyż autor pominął ten, w sumie nieistotny szczegół. Gdy przyjrzymy się jednak bliżej, okazuje się że układ sił na starym globie uległ drastycznym przemianom. Miała miejsce wojna kontynentalna, którą teoretycznie wygrały Stany Zjednoczone, ale zwycięstwo okazało się porażką, i dzisiaj zwycięski naród pełni rolę wykidajło kosmicznych kolonistów z podbitych i przegranych państw. Kimś takim zostaje tytułowy stary człowiek, wdowiec, John Perry, który skończył właśnie siedemdziesiąt pięć lat. Do Sił Obrony Kolonii, stojących na straży bezpieczeństwa ludzkich kolonii w kosmosie, mogą zaciągnąć się tylko ludzie, którzy ukończyli siedemdziesiąt pięć lat, kobiety i mężczyźni. John, odwiedziwszy po raz ostatni grób żony, rozwiązawszy wszystkie ziemskie sprawy, zaciąga się do SOK, jedynej szansy na przedłużenie życia w miarę godnych warunkach. Tutaj niestety pojawia się już pierwszy zgrzyt w fabule powieści. Nikt nie wie jak naprawdę wygląda SOK i służba wojskowa, co się dzieje z poborowymi. Wszyscy tylko przypuszczają że zostaną w jakiś sposób odmłodzeni. Taka niepewność to zbyt mało by przyciągnąć takie rzesze chętnych, jak przedstawia Scalzi, zwłaszcza wśród osób starszych, nie tak już chętnych do podejmowania ryzyka. 

Im głębiej w las, tym więcej drzew, z których wyprodukowano papier wykorzystany do wydrukowania Wojny starego człowieka, a na jej kartach coraz więcej nonsensów i sprzeczności. John Scalzi nie tylko nie wziął pod uwagę możliwości zarysowania bliżej realiów z których wyrosła jego fabuła, ale najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego że jego czytelnicy będą myślącymi istotami. Jego bohaterowie, w stu procentach emeryci, nie zachowują się jak emeryci, nie mówią w ten sposób, ani nie myślą jak ludzie którzy mają za sobą  czy czwarte stulecia doświadczeń. Sceny rozgrywające się przez pierwsze dni po zaokrętowaniu na statku kosmicznym, równie dobrze mogłyby znaleźć się w powieści o młodych, krewkich i silnych wojakach ze SWATU czy innej jednostki specjalnej. Nie tłumaczy tego nawet fakt, iż bohaterów poddano nietypowej kuracji odmładzającej, przeszczepiając ich ... świadomości do nowych ciał, wyhodowanych z ich mocno zmodyfikowanego DNA. To największa bzdura, jaką można wymyślić pisząc powieść SciFi. Autor powinien choć z grubsza trzymać się prawideł nauki, w końcu inaczej mówiąc SciFi to fantastyka naukowa, i fantazją na jej temat powinna pozostać. 

Po tym przydługim wstępie, w którym John Perry poznaje swoich nowych przyjaciół, na śmierć, życie i sex bez zobowiązań, następuje właściwa część powieści , czyli wojna. Wyobraźni autorowi już zabrakło, na szczęście, a może i nieszczęście. John wraz ze swoim plutonem bierze udział w kolejnych bitwach, w których za przeciwników ma przerażających obcych. Dokładniej rzecz ujmując, mieli oni być przerażający w zamyśle pisarza, ale zabrakło choć odrobiny uwagi im poświęconej. Kolejni kosmici mają tylko owadzie odnóża, ludzkie ręce i dodatkowe kończyny z nożami zamiast dłoni, są rozmiarów figurek z jajek niespodzianek, a niemal wszyscy pożerają namiętnie ludzi, kręcąc kulinarne programy telewizyjne z udziałem celebrytów. Można się tylko domyślać że miał to być element humorystyczny powieści, ale chyba nie do końca przemyślany. Scalzi niewiele więcej miejsca poświęca odwiedzanym przez SOK planetom, co bardzo upraszcza całą opowieść, i wprowadza czytelnika w stan znudzonej hibernacji. Czytamy dalej byle tylko przeczytać. Scalzi próbuje nadać swoje książce jakieś głębsze dno, snując rozważania na temat napędów skokowych, materii i wszechświatów, ale czyni to książkę jeszcze bardziej śmieszną. 

Sytuacji nie poprawia brak konsekwencji autora. Rozpoczynając od logicznego wytłumaczenia powodu zaciągania się siedemdziesięciolatków do tajemniczej armii, mającym niejako wynikać z ich życiowego doświadczenia, przez późniejsze zachowania, które przeczą temu jakoby jakiekolwiek życiowe doświadczenie posiadali, na armii klonów, lub jak też chciał autor, armii duchów skończywszy. Ta ostatnia jednostka wojskowa składa się  z podwójnie zmodyfikowanych żołnierzy, wyhodowanych z DNA kadetów, którzy zmarli przed tym, zanim się zaciągnęli. Armia wyobcowanych, super sprawnych i wytrzymałych wojowników, znających tylko wojnę, porozumiewających się między sobą głównie poprzez wbudowane w mózgi komputery, to bardzo ciekawy pomysł. Skoro jednak można mieć wydajniejszych żołnierzy, jaki jest sens rekrutacji wśród ziemskich emerytów? 

To co przedstawił nam John Scalzi w Wojnie starego człowieka, jest zaledwie zalążkiem świetnego pomysłu, jednym z elementów większej, lepszej całości, do której pisarza najwyraźniej nie dorósł. Mało tego, autor wziął ten zalążek, postawił na środku pokoju i publicznie go ośmieszył, zelżył, pobił, oblał smołą i obsypał pierzem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl