Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 czerwca 2015

Annalisa Fiore "Romans po włosku"


Pozostając w temacie moich rzymskich wakacji, idealną książką na pierwszy wpis po powrocie będzie Romans po włosku autorstwa polskiej dziennikarki i blogerki turystycznej, występującej pod pseudonimem Annalisa Fiore.

Chociaż autorka specjalizuje się w pisaniu tekstów publicystycznych oraz przewodników, Romans jest stuprocentową powieścią. Fiore opisuje w niej historię Katarzyny, która w młodości spełniła swoje marzenie i wyjechała na kurs językowy do Włoch. Tam poznała Pietra, i z wzajemnością zakochała się w nim bez pamięci. Wielkie uczucie, które połączyło tych dwoje, w konfrontacji z przeciwnościami losu zostaje jednak porzucone. Wydarzenia jakie towarzyszyły rozkwitającej miłości poznajemy z perspektywy czasu, dokładnie 19 lat później, gdy Katarzyna wraca do Włoch by spotkać się z dawnym ukochanym. 

Autorka przez wiele lat mieszkała w Italii i jest wielką miłośniczką tego kraju. Na kulturze, kuchni i obyczajach włochów zna się jak mało kto, co bardzo dobrze widać niemal na każdej stronie powieści. Annalisa zgrabnie wplata w narrację liczne informacje o miejscowościach, w których toczy się akcja , o zabytkach które oglądają bohaterowie, zwyczajach i wydarzeniach historycznych,  tak że czytelnik niemal dosłownie przenosi się w opisywane miejsca. Romans jest też świetną literaturą przygotowawczą dla tych którzy do ojczyzny Michała Anioła, Pinokia i przepysznych ciastek Cantuchini wybierają się po raz pierwszy. Pisarka bowiem bardzo dobrze sportretowała włochów, w pełni oddając ich charakter i zachowania. Będziecie wiedzieć czego można się po nich spodziewać. 

Dla tych, którzy ponad wzbogaconą wiedzę, cenią sobie bardziej wzruszenia i dobrą zabawę, w debiutanckiej powieści Fiore też się coś znajdzie. Spora dawka poczucia humoru, jakim autorka obdarzyła swoich bohaterów, zwłaszcza dwie Polki, dla których było to pierwsze zetkniecie z wielkim, lepszym światem spoza żelaznej kurtyny, sprawia że czytelnik śmieje się wraz nimi. Są też momenty, w których pocieknie kilka łez. 

Podsumowując, nie jest to literatura wielkich lotów, i taką nigdy nie miała być. Lektura tej powieści ma być lekką przyjemnością, jak czekoladki reklamowane w telewizji, idealną podczas urlopu w górach, nad morzem, nad jeziorem, czy też w przydomowym ogródku.

Zainteresowanych odsyłam do bloga autorki ItaliAnna w drodze.

wtorek, 27 stycznia 2015

Paweł Huelle "Mercedes - benz. Z listów do Hrabala"



Na wstępie muszę się przyznać że nie wiem jak ugryźć tego Mercedesa. Przez 137 stron tej nietuzinkowej prozy towarzyszył mi cały wachlarz sprzecznych uczuć. Poczynając od irytacji, przez kiełkujące znudzenie, na zaciekawieniu skończywszy. Przy czym irytacji i znudzenia było więcej niż zainteresowania.

Mercedes - Benz jest piątą w karierze pisarskiej Huelle książką, która ukazała się drukiem. Biorąc pod uwagę również tomik wierszy z 1994, mamy razem sześć publikacji na przestrzeni 14 lat. Autor miał więc naprawdę dużo czasu na to by wypracować swój własny, indywidualny styl, zwłaszcza że w tym czasie zapewne napisał znacznie więcej. W tej niewielkiej objętościowo próbce prozy pisarz zrobił jednak coś niewybaczalnego dla twórcy który swój debiut ma już dawno za sobą, mianowicie skopiował styl swojego starszego kolegi po fachu, Bohumila Hrabala. Nie jestem miłośnikiem tego typu twórczości, która kojarzy mi się z czymś nieco infantylnym i przaśnym, niecierpianym przeze mnie Szwejkiem i traumą z pierwszej w życiu kolonii, jeszcze w Czechosłowacji, gdzie pochorowałem się po zimnych niesmacznych knedlach. Hrabala czytałem tylko Pociągi pod specjalnym nadzorem, i to dosyć dawno temu, ale sposób pisania pana Pawła, słownictwo, niekończące się zdania, nawet nazwiska postaci, które bardziej przypominają czeskie,  wszystko pachnie na kilometr prozą Bohumila. 

Drugą rzeczą, która mnie drażni w tej książce jest główny wątek, wspomnienia o dziadkach narratora, zapewne samego Huelle, o których w bardzo kwiecisty sposób opowiada swojej instruktorce jazdy, pannie Ciwle. Z opowiadań tych wynika że przed wojną to się żyło z pazurem, eleganckim i błyszczącym jak laska angielskiego lorda. Ludzie byli weseli, pełni werwy, niezwykle inteligentni i odważni a wszelkie troski zazwyczaj omijały ich szerokim łukiem. Nasuwa się w tym momencie pytanie, jakim cudem w takim razie ci wszyscy inteligenci dopuścili do tego co się stało w 1939 roku i potem, po wojnie, bo pomiędzy samochodową pogonią za balonem pełniącym rolę lisa, wizytami u księcia takiego i owakiego, przejażdżkami z upierdliwymi ciotkami, przycinaniem róż, robieniem zdjęć itd. itp., musieli się chyba jeszcze czymś innym zajmować? Całe szczęście Huelle w porę opamiętuje się w głoszeniu tych peanów, i gdy w swojej opowieści dociera do okupacji i czasów późniejszych, nie jest już aż tak obrzydliwie różowo.

Literatura powinna budzić w czytelniku emocje, im bardziej skrajne tym lepiej. Powinna też ze sobą nieść coś więcej niż tylko przyjemność z czytania. Z lektury Mercedesa nie wyniosłem nic poza ogólnym pojęciem że z przedwojennymi modelami samochodów było masę roboty i praktycznie co 500 metrów na liczniku trzeba było jakąś ich część poddawać przeglądowi, wymieniać, czyścić, naprawiać. Jestem rozczarowany i odczuwam jak najbardziej zasłużony żal do autora tak fantastycznej powieści jak Weiser Dawidek. Jeżeli jakimś cudem Paweł Huelle przeczyta kiedyś tę recenzje, to bardzo Pana proszę, niech Pan pisze po swojemu.
 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Podręcznik bycia dzieckiem, czyli "Weiser Dawidek" Pawła Huelle


Jak to jest możliwe by napisać książkę, która jednocześnie nią nie jest i jest trzema różnymi ? O to trzeba by zapytać Pawła Huelle, jednego z lepiej piszących rodzimych literatów, bo jak sam wielokrotnie podkreśla w swojej debiutanckiej powieści, wcale nie pisał książki.

Oprócz tego że Weiser Dawidek nie jest książką, jednocześnie skrywając w sobie zaczątki kolejnych dwóch nie książek, a jak się dobrze wczytać to i kilku więcej, to jest na dodatek okrągłą nie książką. Oczywiście tylko w przenośni.  Autor opowiadając o  pewnych upalnych wakacjach, dawno, dawno temu, krąży wokół jednego, konkretnego wydarzenia, to zbliżając się do niego, to oddalając. Dokładnie w taki sam sposób często działa nasza pamięć. Gdy usilnie staramy się przypomnieć sobie jakieś szczegóły, pamięć krąży dookoła, wyciągając co i rusz z zakamarków wspomnienia mniej lub bardziej związane z tym czego szukamy, w rezultacie naprowadzają naszego prywatnego archiwistę na ten fragment przeszłości, który jest nam aktualnie potrzebny.

W swojej debiutanckiej powieści Huelle przenosi nas w lata pięćdziesiąte minionego wieku, gdy pierwsze pokolenie powojenne małymi kroczkami zbliża się do wieku dojrzewania. Czasy to trudne, w których większość klepie biedę, i tylko nielicznych stać na takie luksusy jak prawdziwa skórzana piłka, radio czy też wyjazd na wakacje. Są to jednak rzeczy mało istotne gdy ma się dziesięć, dwanaście lat, rozsadza ciebie energia i radość z powodu wakacji, które wreszcie nadeszły, nawet jeśli wszystkie twoje plany wzięły w łeb. Jest przecież ON, tytułowy Weiser Dawidek, niezauważany i trzymający się dotąd z dala kolega z podwórka. Nagle okazuje się że "Dawid, Dawidek, Weiser jest żydek" zna się na wszystkim i potrafi zrobić takie rzeczy że chłopcom aż oczy bieleją z podziwu. Na dodatek ulubiona koleżanka staje w jego obronie i chodzi za nim krok w krok, a sam Dawidek skrywa skarb o którym marzy większość jego rówieśników. Jakby tego było mało świat staje nagle w obliczu zagłady. Plaże Bałtyku zaścielają tysiące martwych ryb, z nieba leje się żar, wszędzie panuje susza, ktoś widział kometę, kobiety szepczą po kątach, a ksiądz z ambony grzmi o karze Boskiej za grzechy.

Weiser Dawidek powinien być lekturą obowiązkową w szkole podstawowej. Bez zmiłuj się, bez bryków i streszczeń, każdy musiałby ją przeczytać, jeśli chciałby przejść do następnej klasy. Nie znam się może na wychowywaniu dzieci, swoich nie mam, a dwuletni kurs pedagogiczny dawno wywietrzał mi z głowy. Sam jednak byłem dzieckiem, i wspominając swoje dzieciństwo odnajduję w nim echa tamtych czasów, kiedy dzieci umiały jeszcze być dziećmi. Można było obyć się bez konsol, tabletów, komórek i super - hiper wielkich zestawów klocków lego. Najlepszą zabawką była twoja własna wyobraźnia i fantazja. Jeśli więc zależy wam na tym by wasze dzieci miały równie fajne dzieciństwo jak wy, po przeczytaniu Weisera, a gwarantuję że zajmie wam to góra dwa - trzy dni, pochowajcie wszystkie elektroniczne gadżety, piloty i wręczcie książkę swoim pociechom.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Joanna Bator "Ciemno, prawie noc" - powieść dla hardcorowców


Śmiało można powiedzieć o Joannie Bator że jest kobietą pracującą. Pisarka, publicystka, felietonistka Gazety Wyborczej, jurorka międzynarodowej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, autorka prac naukowych, esejów, powieści i opowiadań. Ma doktorat z filozofii, pracowała jako adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, oraz wykładowca w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych. Serca polskich czytelników zdobyła Japońskim Wachlarzem, efektem dwuletniego pobytu w Japonii. W 2011 roku Pani Joanna porzuciła karierę naukową, poświęcając się pisarstwu.

Ciemno, prawie noc, to jej czwarta w dorobku powieść, i mam nadzieję że nie ostatnia. Autorka powraca w niej w rodzinne strony, do Wałbrzycha. Główna bohaterka, Alicja Tabor, przyjeżdża do miasta by zebrać materiał do reportażu o zaginionych dzieciach. Zatrzymuje się w domu w którym spędziła dzieciństwo. Stara, poniemiecka, sypiąca się willa sprawia że zewsząd, jak karaluchy, wyłażą przykre wspomnienia, układające się w przerażającą historię, o której dzielna dziennikarka starała się zapomnieć. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, trwale wiążąc Alicję z przerażającymi wydarzeniami, jakie mają miejsce w Wałbrzychu. Autorka z wielką klasą kreuje mroczną wizję podupadającego miasta, pełnego dziwnych postaci niczym z filmów Davida Lyncha. Mamy tutaj bliżej nieokreślone kociary, kocińskie, babcyjki, co do których nie wiadomo kim są i czy naprawdę są, transseksualną bibliotekarkę Celestynę, tajemniczego, przypominającego trochę nowego Bonada, Marcin, kotojady, kryjącego się w ciemnościach Mosadama Husaina, samozwańczych proroków i oszustów, a w tle zamek Książ, jego ostatnią właścicielkę i tajemniczy skarb. Do bólu realistycznie przedstawiony został świat przeciętnego polaka, który jakoś wiąże koniec z końcem, wegetując w nieskończoność, oraz środowisku marginesu społecznego, bezrobotnych, alkoholików i dzieciorobów. Pisarka nie pozostawiła też suchej nitki na religijnym oszołomstwie, tak zwanych katotalibach. Powieść ukazał się w 2012 roku, zatem wiadomo co było inspiracją dla tego wątku. Byłem, widziałem i z przykrością stwierdzam że wydarzenia opisywane w książce w pełni oddają to co działo się pod słynnym krzyżem.

W zasadzie nie ma się tutaj do czego przyczepić. Nie polecałbym jednak lektury tej książki każdemu. Mroczność dosłownie wycieka z pomiędzy okładek, i niewprawny czytelnik może się szybko zmęczyć. Pozostali, literaccy twardziele, obowiązkowo dopisują ten tytuł do listy Musisz Przeczytać. A na koniec się pochwalę.

sobota, 15 listopada 2014

Ignacy Karpowicz "Sońka"


Z wielką radością sięgnąłem kiedyś po wcześniejszą powieść pana Karpowicza, głośne Ości. Z przyjemnością wynikającą z faktu iż niewielu jest naprawdę wartych uwagi i czasu poświęconego na czytanie polskich pisarzy współczesnych. Tak samo zresztą jak i z muzykami płci męskiej. W jednym i drugim przypadku chwytam zachłannie wszystko co nowe i nieznane, i najczęściej boleśnie się rozczarowuję. Ości nie były wyjątkiem. Przeczytawszy kilkadziesiąt stron, odrzuciłem ją ze wstrętem. Mam wrażenie że Karpowicz nigdy nie miał prawdziwych problemów, i dla tego karze swoim bohaterom roztrząsać nic nie znaczące momenty, dzielić włos na czworo itd itp. Ale nie o Ościach miałem pisać, tylko o Sońce, jego ostatnim dziecku.

Dostałem ją w prezencie, więc chcąc nie chcąc musiałem przeczytać. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Troszkę już nadpsuty temat zniszczonego przez wojnę życia i jej okropieństwa, ale podany w ciekawy sposób, słowami starej, samotnej Sońki, wioskowej dziwaczki i babki, kierowanymi do młodego, tabloidowego reżysera teatralnego. Mała wioseczka, gdzieś na kresach wschodnich, ani Polska ani Rosyjska, po prostu swoja. Mieszkańcy mieli nawet swój własny język, dialekt, wypadkową Polskiego, Rosyjskiego i Bóg jeden wie czego jeszcze. Wojna, która trwała już kilka lat, tutaj docierała tylko w opowieściach. Młoda Sonia nie ma najlżejszego życia. Wykorzystywana przez ojca, ciężko pracująca w obejściu, ale mimo wszystko szczęśliwa na tyle na ile można być w takiej sytuacji. Pewnego dnia wojna dociera jednak i do wioseczki, w postaci kilku niemieckich oficerów. Jeden z nich zostaje kochankiem Soni, co oczywiście nie kończy się dobrze dla nich i ich bliskich. Historię, jak już wspomniałem, opowiada sama Sonia. Momentami jednak widzimy ją już jako sztukę teatralną, napisaną i wyreżyserowaną przez wspomnianego reżysera.

Czyta się znakomicie, niemal przez całą powieść. Im bliżej końca, tym staje się to trudniejsze, aż wreszcie bełkot ostatnich stron dosłownie męczy. Cały czas nie opuszczało mnie też wrażenie że Ignacy Karpowicz, pisząc o współczesnych prozaikach i dramaturgach tworzących wydmuszki, bez znaczenia i sensu, nieświadomie napisał o sobie samym. Podobieństwo imion autora i powieściowego Igora to tylko brak wyobraźni, czy też świadome posunięcie? Najbardziej jednak przeszkadzają mi peany wypisywane przez krytyków i czytelników na temat tej książeczki, a wszystkie na jedno kopyto. Niepozytywnej recenzji można szukać ze świecą. Jakieś zaćmienie ? Jak w reklamie telewizyjnej, gdzie grupka znawców sztuki kontempluje i dyskutuje nad wieszakiem z ubraniami stojącym w galerii sztuki, który okazuje się być.... wieszakiem z ubraniami. Czy wszyscy boją się powiedzieć głośno że król jest nagi?  Że szkoda czasu na takich pisarzy i takie pisarstwo?

środa, 12 listopada 2014

Anna Kańtoch "Przedksiężycowi"


Polska literatura fantasy oraz Sci Fi odkąd zabrakło Lema i Zajdla nie jest w najlepszej formie. Oczywiście jest Jacek Dukaj, gdzieś tam przewinęła się Ewa Białołęcka ze świetnym Tkaczem Iluzji, którego potem sama zepsuła rozciągając w męczącą serię, i Jarosław Grzędowicz, którego Pan Lodowego Ogrodu zapowiadał się świetnie, ale czwartym tomem wykończył wielu czytelników. Co poza tym? Sapkowski, którego fenomenu pierdzących w siodła wojów, zapijaczonych bardów i wymyślnych potworów nigdy nie rozumiałem, Philipiuk, którego styl przypomina opowiadania pisane przez licealistów, i pani Kossakowska, jednoznacznie kojarząca się ze stereotypową, nieciekawą fanką fantastyki.


Wśród tej przypadkowej zbieraniny trudno odszukać takie perełki jak Anna Kańtoch i jej trylogia Przedksiężycowi. Tytuł nie brzmi zbyt zachęcająco. Sięgnąłem po pierwszy tom z polecenia, i w pierwszy odruchu chciałem go szybko wrzucić za szafę. Trafiamy w sam środek jakiejś historii. Kończący się lot kosmiczny. Statek naukowo badawczy i załoga która ewidentnie nie pała do siebie sympatią. Resztki ludzkości. Uciekinierzy ze zniszczonej Ziemi, poszukujący nowego miejsca we wszechświecie do osiedlenia się. Komputer pokładowy sygnalizuje o planecie którą właśnie mijają, i na której być może istnieje jakaś cywilizacja. Astronauci postanawiają ją zbadać. Trafiają na przedziwną, mroczną, zniszczoną planetę. Cywilizacja na niej istniała, ale wszystko wskazuje na to że wyginęła tysiące lat temu. Nasi bohaterowie zwiedzają upiorne ruiny. W pewnym momencie dzieje się coś niezwykłego. Ruiny zaczynają się poruszać, jedna z badających, zostaje draśnięta. Jej stan zdrowia gwałtownie się pogarsza. Zanim zdąż dotrzeć do statku, umiera. Jej towarzysz, próbując jej pomóc, również nagle podupada na zdrowiu, a trzeci z badaczy gdzieś się zgubił. 


Trochę to nudne, wymuszone i śmieszne. Takie miałem wrażenie. Nie poddałem się jednak, i odwróciłem następną stronę. Zmiana miejsca akcji. Inne miejsce, inny czas. Futurystyczna metropolia i dwoje młodych ludzi. Szykują się, wraz z pozostałymi mieszkańcami miasta, na coś nazywanego Skokiem, organizowanego przez tytułowych Przedksiężycowych. Atmosferą przypomina trochę naszego sylwestra. Tylko trochę, bowiem już po kilku kolejnych stronach dowiadujemy się że powtarzający się co jakiś czas Skok to nic innego jak swego rodzaju selekcja. Zabiera wszystko co zniszczone i zbyt mało doskonałe, w tym przede wszystkim ludzi. Ci którzy pozostają mogą się cieszyć, świętować i czekać na kolejny Skok, który może i tym razem ich ocali, przybliżając do mitycznego przebudzenia. Chłopak, artysta malarz, sierota, jest przekonany że tym razem przyjdzie jego kolej by zostać w tyle. Dziewczyna, pochodząca z dobrej rodziny, przeszła wiele genozmian i jest pewna że i tym razem jej się uda. Obydwoje bardzo się mylą. On zostaje i w powszechnym szale radości ocalonych spotyka dziewczynę równie zdziwioną tym że została jak i on. Tu się zaczyna właściwa historia. Kim są Przedksiężycowi? Czy można ich w jakiś sposób pokonać? Powstrzymać Skoki? Czym jest Przebudzenie? Co się stało z zaginionym członkiem załogi? Na te i inne pytania autorka odpowiada sukcesywnie, prowadząc nas przez gąszcz postaci z pierwszego, drugiego i trzeciego planu, licznych zwrotów akcji i wiele poziomów wtajemniczenia w całą tę zagadkę. Ostateczne rozwiązanie znajdziemy dopiero na samym końcu. Inna spraw czy to jest tak naprawdę koniec, czy może raczej początek?

Powieść napisana lekko i zgrabnie. Anna Kańtoch zachwyca wyobraźnią, tworząc niezwykle skomplikowany, bardzo rozbudowany i wiarygodny wszechświat. Jedno co można zarzucić temu cyklowi to zbyt duża ilość postaci i zwroty akcji doprowadzające czytelnika do szału. Pani Anna powinna być wzorem dla wszystkich parających się literaturą fantasy i Sci Fi.
SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl