czwartek, 11 grudnia 2014

Cathy Marie Buchanan "Malowane dzięwczęta Degasa"


Dwie dziewczynki w strojach baletnic, siedzące na drewnianej ławie i jedna, stojąca tyłem, z pochyloną głową i obnażonym karkiem. Czerwone tło z fragmentem dekoracyjnej ramki, przypominającej sztukaterie z wnętrz dziewiętnastowiecznych kamienic. Tak wygląda okładka Malowanych dziewcząt Degasa. Jak nic to ckliwe romansidło. Można tak pomyśleć, bo cóż ciekawego można znaleźć w książce opowiadającej o dziewczętach uczących się w szkole baletowej? Przeczytawszy tę powieść po raz kolejny przekonałem się jak bardzo pozory mogą mylić, i że życie tancerek wcale nie jest takie piękne, a jeśli usłane kwiatami, to tylko różami, których kolce wbijają się w stopy. 

Rzecz dzieje się pod koniec XIX wieku w ubogiej dzielnicy Paryża. Bohaterkami są trzy siostry van Goethem i wiecznie pijana matka. Przedwcześnie dojrzała Antoinette, matkująca młodszym siostrom, zakompleksiona, nadwrażliwa i ciekawa świata Marie i najmłodsza, najładniejsza z sióstr i nieco rozpuszczona Charlotte. Marie i Charlotte dostają się do szkoły baletowej przy Paryskiej operze. Tam ma rozpocząć się ich wielka przygoda i szansa na lepsze życie. Początkowo właśnie tak jest. Śliczniutka faworytka obrywa po uszach od surowej nauczycieli, a niepewne siebie, brzydkie kaczątko niespodziewanie szybko zaczyna piąć się po szczeblach tanecznej kariery. Pojawiają się wielbiciel i pierwszy sponsor. Nieoczekiwanie jednak wszystko wymyka się spod kontroli. Starsza siostra, uwikłana w romans i kryminalną aferę zaniedbuje podopieczne, a Marie spada z piedestału prosto w rynsztok. 

Lawina wydarzeń zasypuje dziewczyny z takim impetem że przestajemy wierzyć w pozytywne zakończenie, w to że siostrom uda się wyjść z impasu w jakim się znalazły i odmienić swoje życie. Warto jednak czytać dalej by przekonać się jak bardzo człowiek jest w stanie upodlić samego siebie, byle tylko przetrwać kolejny dzień. Autorka porusza też inny bardzo ważny temat, relacji między ludzkich. Każdy z nas potrzebuje odrobiny uwagi i zainteresowania. Bez tego usychamy jak niepodlewany kwiatek w doniczce. W powieści przykładem tego jest sława która trwa tylko chwilę, ale i tak wystarczająco długo by Marie zachłysnęła się nią, oraz niemal chorobliwe uzależnienie Antoinette od kochanka. Buchanan udowadnia że każdy, nawet jeżeli temu zaprzecza, gdy tylko pojawia się szansa bycia wielbionym, sięga po nią bez wahania.

Autorka bardzo szczegółowo opisuje Paryż końca XIX wieku, zwyczaje i zasady rządzące światem baletnic. Z wyjaśnień na końcu książki dowiadujemy się że większość postaci istniała naprawdę, a towarzyszące im wydarzenia tylko częściowo są fikcją literacką. Świadomość że większość z tych okropności faktycznie miała kiedyś miejsce sprawia że nieprędko zapomina się o Dziewczętach. Nie powinno to jednak zniechęcać do lektury tej smutnej, ale mądrej historii. Dodatkową rekomendacją dla przyszłych czytelników niech będzie fakt że powieść ukazała się nakładem PWN.

wtorek, 9 grudnia 2014

Przemysław Skokowski "Autostopem przez życie"

Zima jeszcze się właściwie nie zaczęła, w kalendarzu mamy wciąż jesień, ale faktycznie już rozgościła się dookoła. Niestety w paskudnym wydaniu listopadowego nie wiadomo czego. Krótkie dnie, spędzane najczęściej w pracy, długie wieczory i noce. Spragnieni słońca i ciepła łatwo popadamy w przygnębienie a nawet depresję. Szczęśliwcy mogą żyć wspomnieniami udanych wakacji i planować kolejne. Podczas snucia takich planów świetną inspiracją będzie Autostopem przez życie  Przemysława Skokowskiego
Jest to dosyć obszerny fragment bloga pod tym samym tytułem, będący relacją z kilkumiesięcznej podróży, jaką Przemek odbył z Gdańska do Birmy. Całą trasę pokonał autostopem, przeważnie sam, czasem tylko wędrując w czyimś towarzystwie. Nocował u ludzi korzystających z portali typu couchsurfing, przygodnie poznanych tubylców lub w rozbijanym na dziko namiocie, a raz nawet w eleganckim hotelu i to całkowicie za darmo, a całość tej niesamowitej ekspedycji nie kosztowała wiele więcej niż wczasy wykupione w biurze podróży. Wydawałoby się że przemierzywszy 26 000 kilometrów, wędrując w głąb całkowicie odmiennych kulturowo rejonów świata, miejsc nie zawsze bezpiecznych, nie można wyjść z tego bez szwanku. Przemkowi się udało. Prawie, bo i jego nie ominęła przygoda rodem z filmu sensacyjnego w..... Ale nie będę niczego zdradzać. Sami przeczytajcie. Lekki, niewymuszony styl Przemka sprawia że Autostopem ... czyta się jednym tchem. Zapadasz się jak w bagno gdzieś na dalekim wschodzie i zanim się zorientujesz już jesteś hen daleko, wędrując przez Kazahstan, łapiąc stopa w Kirgistanie, odwiedzając nocy klub w Moskwie, pijąc herbatę w jurcie czy też podziwiając świątynie w Pagan. Ta książka pachnie, brzmi i smakuje Azją, latem, przygodą, radością. Dodaje sił i daje nadzieje na przyszłość. W końcu jeśli autorowi udało się spełnić swoje marzenie, to i może mi się uda?  Poproszę o więcej.

piątek, 5 grudnia 2014

John Galsworthy "Saga rodu Forsyte'ów"


Pisanie o tej powieści rzece przypomina wspinaczkę na K2 albo inny z morderczych szczytów, i trochę się tego obawiam, ale do odważnych świat należy. Trudno jest mierzyć się z dziełem które napisano prawie 100 lat temu, a które opowiada o jeszcze starszych czasach. Chociaż mój nauczyciel historii z liceum, którego nikt nie lubił, tylko lizusy udawały że jest inaczej, i którego serdecznie nie pozdrawiam, twierdził że to grafomania i literatura schodów kuchennych. Nigdy w niczym się z nim nie zgadzałem, a w szczególności w tym punkcie.

Jak sam tytuł wskazuje, jest to saga rodzinna, jeden z moich ulubionych gatunków literackich. Trzy tomowa Saga rodu Forsyte'ów, opowiadająca o losach zamożnej londyńskiej rodziny na przestrzeni kilku dekad, to zaledwie część wielkiego cyklu, w którego skład wchodzi jeszcze trzy tomowy Koniec rozdziału, zbiór opowiadań Na giełdzie Forsyte'ów oraz również trzy tomowa Nowoczesna komedia. Ten ostatni cykl jest luźno powiązany z pozostałymi tytułami poprzez kilka głównych postaci z poprzednich części, które tutaj przewijają się na dalszym planie. W sumie ponad 100 lat historii. Przyznać trzeba że niezwykle fascynującej historii, która urzeka na kilku płaszczyznach. 

Przede wszystkim wątek główny, czyli familia Forsyte'ów. Budowa wielkiej fortuny i rozrastająca się z każdym pokoleniem rodzina. Przyjaźnie, miłości małe i duże, zatargi, zdrady i sekrety, ale też wielka siła rodziny. Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, ale nie zawsze tak bywa. Czasem bliscy są nimi naprawdę i można na nich liczyć w ciężkich chwilach, nawet jeśli wcześniej samemu się ich zawiodło. Zabawnie jest obserwować podskakujące małe dziewczynki, przeradzające się w szalejące na przyjęciach podlotki, a potem stateczne matrony.

Oprócz tego mamy tutaj do czynienia z fantastycznym studium epoki która przeminęła bezpowrotnie. Opisy przyjęć, spotkań towarzyskich, zabaw, zwyczajów i zachowań. W każdym niemal zdaniu czuć wielki sentyment autora do świata dam i dżentelmenów, spacerów, powozów, aut przypominających karety, pięknych sukien i eleganckich fraków, który był jego teraźniejszością i nagle okazało się że nic już prawie z niego nie pozostało. Galsworthy pochwala to co piękne, honor, zasady moralne,  życie bliższe naturze i drugiemu człowiekowi. Nie szczędzi też słów krytyki wobec klasy społecznej do której należą jego bohaterowie, i z której sam się wywodzi. Im bliżej końca i czasów nam współczesnych, lat 20-ych i 30-ych XX wieku, tym więcej niestety krytycyzmu.

Cykl doczekał się kilku ekranizacji. Pierwsza z nich, That Forsyte Woman z 1949 roku, skupia się tylko na niewielkim fragmencie, wątku nieszczęśliwej miłości Soames'a Forstye i jego żony Irene. W 1967 roku nakręcono serial telewizyjny pod tytułem Saga rodu Forsyte'ów. Istny tasiemiec jak na tamte czasy, emitowany również w polskiej telewizji, tak jak i nowsza wersja z lat 2002 i 2003. Widziałem obydwa seriale i, chociaż ten nowy jest kolorowy i technicznie lepszy, nie może się równać ze starszą produkcją. 

Najlepsza pozostaje i tak książka. Nie jest to jednak lektura łatwa, i nie przypadnie do gustu tym, którzy oczekują wartkiego tępa i nagłych zwrotów akcji. Czas, jak to czas, raz ciągnie się niemiłosiernie, a raz pędzi jak odrzutowiec, przynosząc kolejnym Forsyteom radości, smutki, dramaty i miłostki, przeplatane zwykłą codziennością. I właśnie dlatego tak bardzo lubię tę powieść.

wtorek, 2 grudnia 2014

Do księgarni po zakupy

Tak sobie piszę o książkach starych i trochę nowszych, a rynek wydawniczy, pomimo tego że tak mało ludzi czyta, wciąż żyje, rozwija się i zmienia. Niestety spora część nowości w księgarniach to straszny chłam. Postaram się wyłuskać z tego to co przynajmniej na pierwszy rzut oka wydaje się być warte uwagi. 


Listopad zdecydowanie należał do tegorocznego noblisty, Patricka Modiano. Nakładem kilku wydawnictw ukazało się w polskim przekładzie aż siedem powieści autora. Od 1981 roku, kiedy to Czytelnik wydał Ulicę ciemnych sklepików, do chwili obecnej polscy czytelnicy nie mieli okazji poznać twórczości Modiano. Szkoda że rodzimi wydawcy skupiają się tylko i wyłącznie na tych autorach i tutułach, które na sto procent przyniosą duży zysk. Podejrzewam że gdyby nie nagroda nobla, pan Modiano jeszcze długo zalegałby gdzieś na półkach bibliotecznych w wydaniu sprzed 30 lat. Twórczość noblisty jest mi całkowicie obca, więc trudno mi polecać lub odradzać któryś z tytułów.  Warto chyba jednak przekonać się co tak urzekło kapitułę. Wkrótce na blogu moja recenzja  Zagubionej dzielnicy

Mario Vargas Llosa jest chyba znany wszystkim obcującym z kulturą, chociażby z filmu Ciotka Julia i skryba z Keanu Reevesem, Peterem Falkiem i Barbarą Hershey. Kolejna powieść peruwiańskiego pisarza, również laureata nagrody nobla, przenosi nas do gorącego Peru w sam środek misternie utkanej historii. Zdrada, zemsta, wielkie namiętności i wymyśleni przyjaciele pozwolą oderwać się od ciemnej, zimnej rzeczywistości końca roku. 

Każda kolejna historia opowiedziana przez Erica - Emmanuela Schmitta staje się bestselerem. W najnowszej książce autor porusza temat dzisiaj niemodny, traktowany po macoszemu. Zastanawia się nad różnicą pomiędzy miłością a czysto fizyczną namiętnością, i jak łatwo jest pomylić jedno z drugim. 

Eleanor Catton debiutuje na polskim rynku wydawniczym. Wszystko co lśni jest pierwszym przekładem jej powieści na język polski. Opasłe tomiszcze z okładką przyciągająca uwagę nawet z drugiego końca księgarni, to historia trochę z dzikiego zachodu, mamy bowiem do czynienia z
gorączką złota w latach 60-ych ubiegłego wieku, i odrobinę nawiązująca do mrocznych, europejskich kryminałów. Ludzie znikający bez śladu, nieprzytomna prostytutka, która próbowała odebrać sobie życie i wiele innych sekretów splata losy dwunastu mężczyzn w jedną, wciągającą i niepokojącą opowieść.

Zbliża się koniec 17 wieku. Młoda dziewczyna, Nella Oortman, przybywa do domu swojego męża, bogatego kupca. Świeżo poślubiona małżonka nie czuje się komfortowo w towarzystwie mrukliwej szwagierki i męża, który niema wcale się nią nie interesuje. Nella otrzymuje od niego domek dla lalek, będący wiernie oddaną repliką ich wspólnego domu. Wkrótce okazuje się że dokładność odwzorowania nie jest wynikiem kunsztu i precyzji artysty, a upozorowane scenki z życia domowników są zapowiedzią przerażających wydarzeń. Tak pokrótce można opisać fabułę Miniaturzystki Jassie Burton. Najprawdopodobniej czytadło, ale zapowiada się bardzo interesująco. 

Dla odmiany coś bardziej rzeczywistego. Autor, Piotr C., porusza temat jakości naszego życia. Życia w kraju poniekąd rozwijającym się, kraju dobrobytu i wygodnego życia. Czemu młodzi Polacy żyją od weekendu do weekendu, mają problemy ze snem, o czym tak naprawdę marzą panie w eleganckich garsonkach? I czy życie trwa naprawdę tylko dwa tygodnie w roku? Przygnębiające ale prawdziwe. Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedzi w książce pod tytułem Pokolenie Ikea.

Na koniec, zmęczeni paskudną codzienności i koszmarami czającymi się po kontach, zawsze można przenieść się do Paryża, gdzie oczami Edwarda Rutherfurda będziemy śledzić losy kilku pokoleń czterech rodzin. Możemy też udać się do Apteki Literackiej, gdzie otrzymamy książkę odpowiednią dla naszych problemów. Prowadzący księgarnię Jean Perdu od lat nie potrafi jednak pomóc sobie samemu, wciąż cierpiąc z powodu odejścia ukochanej kobiety.  Tajemnicę księgarza poznamy w powieści Lawendowy pokój.



niedziela, 30 listopada 2014

Czarodziejka z wyspy Księcia Edwarda


Przyznaję się bez bicia, a co tam. W dzieciństwie uwielbiałem tę czarodziejkę z wyspy Księcia Edwarda. I wcale się nie wstydzę faktu iż to literatura zaszufladkowana tylko i wyłącznie dla dziewcząt. Czytając kolejne powieści i tomy opowiadań, marzyłem że jestem jednym z jej bohaterów, mieszkam na pięknej farmie i przeżywam fantastyczne przygody. Cniło mi się idealne, dzieciństwo. Dzisiaj już wiem że takie właśnie miałem, a to co opisywała Montgomery to nic innego jak jej niespełnione marzenia i oczekiwania przeniesione na papier. Widzę też że szara rzeczywistość, która nie oszczędziła Maud, jest obecna niemal w każdej jej książce. Dobrze ukryta za pięknymi zadaniami i na zawsze utrwalonymi chwilami, ale jest. Sierota Ania, która przez całe lata błąkała się po ludziach jak niechciany mebel albo pies, jej opiekunka Maryla, która zmarnowała swoją szansę na miłość, kolejna sierota Emilka, liczne stare i zdziwaczałe panny, późniejsze obawy przed wojną, śmierć bliskich osób, a w ostatniej, wydanej kilka lat temu w Polsce powieści Ania z wyspy Księcia Edwarda, także otwarta niechęć wobec uwielbianych przez miliony czytelników postaci.

Lucy Maud Montgomery nie miała łatwego życia. Gdy miała kilka lat zmarła jej matka. Bardzo szybko ojciec ożenił się ponownie, a macocha, spodziewająca się dziecka, nie chciała widzieć małej Lucy. Odesłano ją do dziadków, pary zgorzkniałych, oschłych i niesympatycznych ludzi. Kolejne lata, opisywane przez przyszłą pisarkę w dzienniku, przepełnione są tęsknotą za ojcem, ale jednocześnie bardzo przypominają jej prozę. Mała dziewczynka, potem panienka aż wreszcie młoda kobieta uciekała w świat fantazji, znajomych, spotkań towarzyskich, do siostry swojej matki Annie Macneill Campbell. Oddawała się też namiętnościom, w tym również tym szczególnym. Zaręczona z kuzynem, wdała się w romans z miłością swego życia, prostym farmerze Hermanie Leard. Była o krok od porzucenia dla niego wszystkiego. Niestety śmierć dziadka i rodzinne obowiązki sprawiły że nigdy więcej nie spotkała ukochanego, a zaręczyny z kuzynem zerwała. Po kilkunastu latach wyszła za mąż, bardziej z rozsądku niż z miłości, za pastora Evana MacDonalda, któremu urodziła trzech synów. Mało kto wie że przez większą część życia pisarka cierpiała na ciężką i przewlekłą depresję. Wpływ na to miały przeżycia z dzieciństwa, śmierć synka, tęsknota za rodzinną wyspą i zapewne nie do końca udane małżeństwo.

Po więcej szczegółów z życia pisarki zapraszam do lektury Maud z wyspy Księcia Edwarda autorstwa Mollie Gillen i po pamiętniki pisarki

sobota, 29 listopada 2014

Weź ciepłą czapkę, opatul się szalikiem, załóż kurtkę i idź na spacer

Gdy zacząłem pisać tego bloga powziąłem postanowienie, nigdy więcej nie porzucę książki w połowie. Nawet jeśli będzie beznadziejnie napisana, głupia i nudna, przeczytam do końca by móc potem skrytykować ją na blogu. Z żalem muszę przyznać że postanowienia nie wykonałem. Starałem się bardzo, ale było to ponad moje siły. W przeciągu tygodnia odłożyłem na bok, nie doczytawszy nawet do 1/3, dwie powieści. 


Pierwszą z nich jest Szmaragdowa Tablica autorstwa Carli Montero. Po tegorocznych wakacjach uwielbiam wszystko co włoskie, a że na naszym rynku wydawniczym literatury z półwyspu iberyjskiego jest tyle co kot napłakał, sięgnąłem po nią zachłannie. Początek był rewelacyjny. Piętnasty wiek, Florencja, Wenecja, Medyceusze, początkujący młody malarz i starożytna tajemnica. Wszystko opisane językiem bardzo zbliżonym do tego jaki sposób mówiło się 500 lat temu. Opowieść nagle urywa się i zostajemy przeniesieni kilkaset lat w przód, do Wilczego Szańca, gdzie Furer właśnie zakończył jakieś bardzo ważne spotkania. Pozostając sam w pokoju, otwiera teczkę z jeszcze ważniejszym listem i raportem z Berlina. Siadając w fotelu by przeczytać dokumenty, kładzie nogi na biurku, a w trakcie lektury uśmiecha się pod wąsem. Uśmiechający się Hitler? Zapewne to robił, ale większości ludzi kojarzy się raczej z zaciętym wyrazem twarzy, pokrzykiwaniami itd. itp Ja w każdym razie nie potrafię sobie tego wyobrazić. A te nogi na stole ? Co z niemieckim umiłowaniem porządku? No dobrze, przełknąłem to i czytałem dalej. Znów skok w czasie. Jesteśmy mniej więcej tu i teraz, w ekskluzywnej włoskiej restauracji. Narratorką i główną bohaterką jest młoda, i zapewne piękna kobieta (tego nie jestem pewien bo dalej nie czytałem, ale w takich utworach zawsze są piękne kobiety), której towarzyszy sporo starszy, ale bardzo zadbany, przystojny i w formie jakiej pozazdrościliby mu dwudziestolatkowie, mężczyzna. Kobieta delektuje się bajecznym deserem, a mężczyzna ponagla ją, bo chce jej pokazać jakiś bardzo stary i cenny papier, i boi się że go zachlapie czekoladą... W tym momencie poddałem się, spodziewając się kolejnej wariacji Kodu Leonarda. Nie mam nic przeciwko takiej literaturze, ale po przeczytaniu kilku podobnych powieści, mam ich po dziurki w nosie. Poza tym, kto normalny, a już na pewno nie znawca, kolekcjoner czy naukowiec, przynosi cenny i kruchy dokument do restauracji? Papier jest bardzo nietrwały i podatny na zniszczenia. Stare księgi chroni się przed światłem i wieloma innymi szkodliwymi czynnikami, w tym przede wszystkim dotykiem ludzkich dłoni. Nie pamiętam dokładnie o co chodzi, ale ma to coś wspólnego z kwasowatością papieru. Zdecydowanie szkoda czasu na wypociny pani Carli


Druga, niedoczytana powieść to Wyznaję Jaume Cabre. Jest coś pociągającego w literaturze iberyjskiej. Sięgam po nią często. Niestety zazwyczaj okazuje się być za trudna dla mnie, zwykłego czytacza i połykacza słowa pisanego. W tym przypadku również tak było. Jaume okrutnie obchodzi się z czytelnikiem, łamiąc wszelkie zasady kompozycji utworu, narracji i chronologii. W jednym akapicie zmienia sposób narracji z pierwszej osoby na bezosobową, przeskakuje o dziesięciolecia i stulecia w przeszłość, by na chwilę powrócić do teraźniejszości. Trudno jest zorientować się kto jest kim i z jakiego powodu pojawia się w wyznaniu, jakie stary człowiek kieruje do bliżej nieokreślonej kobiety. Dzięki tym zabiegom można poczuć się zagubionym, zmęczonym i wreszcie zniechęconym. Zdecydowanie nie jest to książka na którą szkoda czasu, ale przypadnie do gustu bardzo wąskiemu gronu.

Najlepiej wziąć ciepłą czapkę, opatulić się szalikiem, założyć kurtkę i iść na spacer. Potem zrobić sobie herbatki i zasiąść w fotelu z kolejną książką.

środa, 26 listopada 2014

Susanne Clarke "Jonathan Strange i Pan Norell"


Trzytomowe dziełko brytyjskiej pisarki, Susanne Clarke, jest jak śnieżna kulka rzucona ze szczytu wysokiej góry. Upada na ziemię i toczy się, stając się coraz większą i bardziej niebezpieczną. Początek pierwszego tomu  może być trochę nudny dla miłośników gatunku. Jak na powieść fantasy dosyć długo nie dzieje się nic fantastycznego ani magicznego. Co prawda mamy do czynienia z całą bandą magów, ale są to magowie stricte brytyjscy, bardziej naukowcy teoretycy od magi. Panowie magowie zbierają się w bibliotece i dyskutują na tematy magii i czarów. Broń Boże nie wolno jej uprawiać. To nie przystoi prawdziwemu dżentelmenowi. Wśród znakomitego towarzystwa ogromną popularnością i szacunkiem cieszy się Pan Norell, mag o ogromnej wiedzy i zagorzały przeciwnik praktyk czarnoksięskich. Jest poważany nie tylko przez kolegów po fachu, ale również przez zwykłych mieszkańców Londynu. Zapraszany na obiady, bankiety i bale bryluje w towarzystwie. Pewnego dnia pojawia się nowy mag, młody Jonathan Strange. Początkowo niewiele wie na ten temat, ale jest rządny wiedzy i ma chłonny umysł. Szybko zyskuje przyjaźń Pana Norella, od którego wiele się uczy. Nadchodzi w końcu moment, w którym Jonathan postanawia sprawdzić to czego się nauczył w praktyce. Błyskawicznie staje się osobą najbardziej pożądaną w dziewiętnastowiecznej londyńskiej śmietance towarzyskiej i otrzymuje posadę głównego maga w armii. Jak można łatwo się domyśleć, przyjaźń pomiędzy magami przeradza się w rywalizację. 

Z każdym rozdziałem zapadamy się coraz głębiej w bagno, jakim okazuje się być magia praktyczna. Poznajemy elfy, mroczne, niemal pozbawione uczuć, samolubne i dumne istoty, które nienawidzą ludzi, zmuszających ich czarami do posłuszeństwa. Dowiadujemy się też co tak naprawdę kieruje Panem Norellem, i dlaczego jak ognia unika rzucania zaklęć. Klimat powieści z zabawnego pastiszu nie wiadomo kiedy przeradza się w mroczną, ciężką i przyprawiającą o dreszcze powieść, od której nie sposób się oderwać.

Jonathan Strange i Pan Norell to naprawdę świetna fantastyka. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 10 +, przy czym taką samą punktację przyznaję twórczości Gaimana. Kto zna i lubi tego pan już powinien biec do najbliższej księgarni albo biblioteki.Pozostali muszą uwierzyć mi na słowo. Warto.
SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl