poniedziałek, 5 stycznia 2015

Podręcznik bycia dzieckiem, czyli "Weiser Dawidek" Pawła Huelle


Jak to jest możliwe by napisać książkę, która jednocześnie nią nie jest i jest trzema różnymi ? O to trzeba by zapytać Pawła Huelle, jednego z lepiej piszących rodzimych literatów, bo jak sam wielokrotnie podkreśla w swojej debiutanckiej powieści, wcale nie pisał książki.

Oprócz tego że Weiser Dawidek nie jest książką, jednocześnie skrywając w sobie zaczątki kolejnych dwóch nie książek, a jak się dobrze wczytać to i kilku więcej, to jest na dodatek okrągłą nie książką. Oczywiście tylko w przenośni.  Autor opowiadając o  pewnych upalnych wakacjach, dawno, dawno temu, krąży wokół jednego, konkretnego wydarzenia, to zbliżając się do niego, to oddalając. Dokładnie w taki sam sposób często działa nasza pamięć. Gdy usilnie staramy się przypomnieć sobie jakieś szczegóły, pamięć krąży dookoła, wyciągając co i rusz z zakamarków wspomnienia mniej lub bardziej związane z tym czego szukamy, w rezultacie naprowadzają naszego prywatnego archiwistę na ten fragment przeszłości, który jest nam aktualnie potrzebny.

W swojej debiutanckiej powieści Huelle przenosi nas w lata pięćdziesiąte minionego wieku, gdy pierwsze pokolenie powojenne małymi kroczkami zbliża się do wieku dojrzewania. Czasy to trudne, w których większość klepie biedę, i tylko nielicznych stać na takie luksusy jak prawdziwa skórzana piłka, radio czy też wyjazd na wakacje. Są to jednak rzeczy mało istotne gdy ma się dziesięć, dwanaście lat, rozsadza ciebie energia i radość z powodu wakacji, które wreszcie nadeszły, nawet jeśli wszystkie twoje plany wzięły w łeb. Jest przecież ON, tytułowy Weiser Dawidek, niezauważany i trzymający się dotąd z dala kolega z podwórka. Nagle okazuje się że "Dawid, Dawidek, Weiser jest żydek" zna się na wszystkim i potrafi zrobić takie rzeczy że chłopcom aż oczy bieleją z podziwu. Na dodatek ulubiona koleżanka staje w jego obronie i chodzi za nim krok w krok, a sam Dawidek skrywa skarb o którym marzy większość jego rówieśników. Jakby tego było mało świat staje nagle w obliczu zagłady. Plaże Bałtyku zaścielają tysiące martwych ryb, z nieba leje się żar, wszędzie panuje susza, ktoś widział kometę, kobiety szepczą po kątach, a ksiądz z ambony grzmi o karze Boskiej za grzechy.

Weiser Dawidek powinien być lekturą obowiązkową w szkole podstawowej. Bez zmiłuj się, bez bryków i streszczeń, każdy musiałby ją przeczytać, jeśli chciałby przejść do następnej klasy. Nie znam się może na wychowywaniu dzieci, swoich nie mam, a dwuletni kurs pedagogiczny dawno wywietrzał mi z głowy. Sam jednak byłem dzieckiem, i wspominając swoje dzieciństwo odnajduję w nim echa tamtych czasów, kiedy dzieci umiały jeszcze być dziećmi. Można było obyć się bez konsol, tabletów, komórek i super - hiper wielkich zestawów klocków lego. Najlepszą zabawką była twoja własna wyobraźnia i fantazja. Jeśli więc zależy wam na tym by wasze dzieci miały równie fajne dzieciństwo jak wy, po przeczytaniu Weisera, a gwarantuję że zajmie wam to góra dwa - trzy dni, pochowajcie wszystkie elektroniczne gadżety, piloty i wręczcie książkę swoim pociechom.

czwartek, 1 stycznia 2015

Eleanor Catton "Wszystko, co lśni"


eleanor catton wszystko co lśni

Pierwszy tegoroczny wpis dotyczy jeszcze minionego roku, i przeczytanej wczorajszego ranka książki Wszystko, co lśni autorstwa Eleaonor Catton. Odetchnąłem z ulgą gdy dobrnąłem do ostatniej strony. Dawno już żadna powieść tak mnie nie wymęczyła i zirytowała.

Zastanawiam się, nie po raz pierwszy, czym kierują się osoby przyznające nagrody literackie. Dla mnie, laika w tej materii, kryterium wyboru laureata powinien być kunszt pisarski, wartości jakie ze sobą niesie nagrodzony utwór i wreszcie treść. Mam wrażenie że kapituła Bookera nie ma ich wcale, ewentualnie ważna jest dla nich poczytność, liczba przekładów i sprzedanych egzemplarzy, a to w żadnej mierze nie świadczy o wartości utworu literackiego. Potwierdza to fakt iż Pani Catton w 2013 roku otrzymała za Wszystko, co lśni, za tę straszliwą cegłę, właśnie nagrodę Bookera (i 50 000 funtów!). W powieści  Eleonor nie ma nic, dosłownie nic wartościowego, przykuwającego uwagę zachwycającego czy chociażby czegoś co mogłoby wzbudzić niezdrową sensację. Pełno w niej natomiast dłużyzn, potwornych dłużyzn niczym w spaghetti westernach i nieustannych opowieści i opowieści w opowieściach, które zajmują większą część opasłego tomiszcza. Można odnieść wrażenie że mieszkańcy Hokitika nie robili nic innego poza spotykaniem się w dwoje i dyskutowaniem. Kiedy mieli zatem czas na poszukiwanie złota?


Intryga, którą pisarka starała się nakreślić bardzo misternie, ale jak wiadomo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, trzyma się kupy na słowo honoru. Przede wszystkim nieprawdopodobne wydaje mi się to że zamieszani w historię ludzie z taką łatwością opowiadają nieznajomemu przybyszowi o swoim w niej udziale. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to że ta cała hałastra przypadkowo spotyka się w małej mieścinie na końcu świata. Wszyscy bohaterowie, nie wyłączając z tego grona prostytutki i podstarzałych chińczyków, są przemądrzali i niesamowicie elokwentni, zawsze wiedzą co odpowiedzieć i jak odbić piłeczkę w słownej przepychance. Straszliwie razi tez nadużywanie przez licznych w książce mężczyzn, nawet przez duchownego,  słowa "dziwka" wobec Anny. Nie czytałem oryginału, więc nie potrafię stwierdzić czy to wina tłumacza, czy też pisarka ma ograniczone słownictwo. Mało porywająca fabuła, odpowiednia dla taniego czytadła, niepotrzebnie rozbudowana o nieudolne próby pogłębienia psychologicznego postaci, wieńczy finał miałki i bez wyrazu. Autorka chyba spała na zajęciach z kreatywnego pisania i powinna powtórzyć klasę. 

Zdecydowanie odradzam lekturę. Jest przecież tyle innych, naprawdę pięknych książek, które tylko czekają na to by zostać przeczytane. I właśnie takich tytułów życzę wszystkim w nowym, 2015 roku. 



sobota, 27 grudnia 2014

Michael Ende "Momo, czyli osobliwa historia o złodziejach czasu i dziecku, które zwróciło ludziom skradziony im czas"


Dojrzały czytelnik jest w o tyle lepszej sytuacji od czytelnika dziecięcego, i nie mam tu na myśli tylko wieku ale również stan umysłu, że z powodzeniem i przyjemnością może czytać również literaturę dziecięcą. Często bywa tak, że w dorosłym życiu sięgamy po naszą ulubioną książkę z dzieciństwa i, pod pretekstem czytania własnemu dziecku, toniemy w niej bez reszty. Tak właśnie było z Momo. Co prawda w dzieciństwie namiętnie zasłuchiwałem się w słuchowisku radiowym pod tym samym tytułem, a w postaci papierowej natrafiłem na tę piękną baśń dopiero w tym roku. Nie zmienia to jednak faktu że po raz drugi zakochałem się w tej historii, odnajdując w niej wiele szczegółów niezauważalnych dla małego chłopca. 

Momo, czyli osobliwa historia o złodziejach czasu i dziecku, które zwróciło ludziom skradziony im czas, jak sam tytuł wskazuje, jest opowieścią o małej i dzielnej dziewczynce, która ratuje świat. Historia w niczym nie podobna do dzisiejszych plastikowych papek o dziecięcych super bohaterach, serwowanych naszym pociechom na każdym kroku. Momo nie posiada żadnych mocy, nie jest nieśmiertelna, nie ma żadnej broni, nie ma nawet prawdziwego domu i rodziny. Jedyne co posiada to przeogromne serce, w którym znajdzie się miejsce dla każdego, bogatą wyobraźnię, wiarę w dobro i w ludzi oraz nieskończone pokłady czasu, który jest w stanie zaofiarować każdemu. Dziewczynka żyje sobie spokojnie w starych ruinach, otoczona wianuszkiem przyjaciół, rówieśników i dorosłych. Pewnego dnia zostaje jednak sama. Nagle okazuje się że nikt nie ma dla niej czasu. Wszystko to jest sprawką Szarych Panów, którzy pojawiają się nie wiadomo skąd, i zabierają ludziom czas. Mała Momo, odporna na ich bełkotliwe gadki, godne najlepszych pracowników banków, staje się dla nich zagrożeniem, które należy usunąć. Przerażona i osamotniona Momo znajduje wsparcie w żółwicy Kasjopei, przewidującej przyszłość na pół godziny w przód. Drugim sprzymierzeńcem jest zarządca czasu Mistrz Secundus Minutius Hora. 

Piękna i wciągająca bajka, odpowiednia dla czytelnika w każdym wieku. Napisana być może trochę zbyt prostym językiem, podsuwam nam prawdę tak oczywistą, że łatwo ją przeoczyć. Czas spędzony z bliskimi osobami, czas poświęcony komuś, a nawet czas przeznaczony na drobne przyjemności jest naszym skarbem, jest bezcenny i niezbędny dla życia.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

"Zimowa opowieść" w pierwszy dzień zimy



Zimową opowieść przeczytałem pod koniec poprzedniej zimy, w pierwszym kwartale tego roku. Zawsze miałem słabość do powieści z wątkiem miłosnym, a gdy łączy się z elementami fantastyki, wpadam jak śliwka w bigos. Premiera Zimowej w polskim przekładzie zbiegła się z premierą filmu i było trochę głośno o powieści. Ogólny zarys fabuły i urokliwa okładka kusiły mnie długo i w końcu skusiły. 

Co za fantastyczna książka! Takie było moje pierwsze wrażenie. Ten język, opisy, postacie, krajobrazy, akcja, trochę jak ze snu, trochę jak u Dickensa. Cudownie się czytało. Strona za stroną znikała niepostrzeżenie. Pierwszy z momentów kulminacyjnych, scena na moście, wywoła przejściową gorączkę i konieczność odłożenia Helprina na bok. Być może to był błąd. Może trzeba było iść za ciosem, i z wypiekami na twarzy czytać dalej i tak siłą rozpędu gładko dojść do końca. Nie ma co gdybać. Nie zrobiłem tak, i gdy po kilkudniowej przerwie powróciłem do lektury, nie byłem już w stanie jej dalej strawić. Realizm magiczny w wykonaniu amerykańskiego pisarza jest męczący i trochę śmieszny. Tabuny postaci, nawymyślanych zupełnie niepotrzebnie, utrudniają połapanie się w całości, kto jest kim i z kim, i jeszcze dlaczego, oraz kiedy. Tak naprawdę nic tu nie jest ani realne, ani magiczne, tylko naciągane i szyte grubymi nićmi. Irytuje zwłaszcza wielka, kochająca się i szczęśliwa rodzina, jaką tworzą członkowie redakcji, ludzie którym zawsze  wszystko się udaje odkąd spotkali na swojej drodze redaktora naczelnego, niemal boga.

Przypinanie Opowieści łatki arcydzieła literatury amerykańskiej jest nie tylko przesadą, ale też ogromną krzywdą w stosunku do tych twórców, którzy w przeciwieństwie do Marka Helprina byli lub są naprawdę wielkimi pisarzami, mieli coś ważnego do przekazania i zrobili to w piękny sposób. W prozie Helprina, przynajmniej tej niewielkiej próbce, nie ma nic wartościowego. Zwykła książeczka do kanapki rano, czy kotleta w południe. Naprawdę dziwią mnie zachwyty wygłaszane na jej temat. No chyba że jest się Dorotą Wellman, i głupieje się po przeczytaniu czegoś więcej poza scenariuszem kolejnego odcinka Dzień Dobry TVN.

sobota, 20 grudnia 2014

Irvin Shaw, autor zapomniany



Irwin Shaw jest w Polsce już chyba trochę zapomnianym pisarzem. Jeśli się mylę to proszę wyprowadzić mnie z błędu. Głośny kiedyś serial  Pogoda dla bogaczy, na podstawie powieści tego Pana przyniósł także popularność jego książkom. Dzisiaj próżno szukać ich po księgarniach, a wielka to szkoda, gdyż to jeden z lepszych pisarzy amerykańskich.

Przyszedł na świat 27 lutego 1913 roku jako Irwin Shamforoff w południowym Bronksie, dzielnicy Nowego Jorku, w rodzinie żydowskich emigrantów z Rosji. Następnie rodzina przeprowadziła się do Brooklynu zmieniając na nazwisko na Shaw. Swoją przygodę z pisaniem Irwin rozpoczął już w  college'u, który ukończył, gdzie redagował szkolną gazetę. Rok po ukończeniu szkoły zajął się pisaniem scenariuszy, słuchowisk radiowych i sztuk teatralnych. Jego pierwsza sztuka została wystawiona w 1936 roku. Brał udział w II wojnie światowej, i te przeżycie posłużyły za kanwę jego debiutanckiej powieści Młode Lwy.  Po wojnie, oskarżony o sympatyzowanie z komunistami, znalazł się na czarnej liście. Wyemigrował do Europy, gdzie mieszkał przez blisko 25 lat. To właśnie na starym kontynencie powstały jego najlepsze dzieła. 

Dotychczas miałem przyjemność przeczytać Hotel Św. Augustyna (w oryginale Nightwork) oraz Wieczór w Bizancjum. Napisane lekko i przyjemnie, poruszają już nie tak lekkie i miłe tematy. W obydwu powieściach Shaw krytykuje amerykański styl życia, przedstawiając swoich rodaków jako ludzi pozbawionych zasad, często pustych i zachłannych. W Wieczorze w Bizancjum obrywa się  również i innym nacjom, ludziom filmu i kina. Shaw po mistrzowsku zawiązuje wątki fabularne, łącząc i mieszając je ze sobą w taki sposób że zakończenie w obydwu przypadkach były dla mnie zaskoczeniem. Spotkałem się z opinią iż słabą stroną jego utworów są właśnie zakończenia, za każdym razem miałkie i bez wyrazu. Nie mogę się z tym zgodzić. Irwin nie pisał kryminałów ani powieści sensacyjnych, zatem nie powinniśmy oczekiwać spektakularnych finałów niczym w filmach o Bondzie. Umiejętność zamknięcia fabuły w sposób naturalny, życiowy a przy tym zaskakujący to naprawdę duży plus. Kolejną zaletą jest wciągająca narracja, prowadzona w pierwszej osobie, co wzbudza sympatię do głównego bohatera. 

Irwin Shaw był nie tylko świetnym pisarzem, ale również wnikliwym obserwatorem życia i ludzi. Jego pierwsze publikacje pochodzą z lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku, a ostatnia powieść, Dopuszczalne straty, ukazała się w 1982 roku, więc ponad ćwierć wieku temu. Wciąż jednak pozostają aktualne i dają wiele do myślenia. Polecam jako dobrą rozrywkę jak i pożywną strawę dla ducha.

czwartek, 18 grudnia 2014

Patrick Modiano "Zagubiona dzielnica"


Laureat literackiej nagrody Nobla. Brzmi dumnie i bardzo poważnie. Przyznaję że niewielu noblistów miałem przyjemność czytać. Nie żeby nie było możliwości czy okazji. Obcując z tak utytułowanymi twórcami czuję się niepewnie, często nie mogąc pojąć cóż tak zafascynowało kapitułę by przyznać nagrodę. Po Zagubioną dzielnicę sięgnąłem jednak bez wahania. Leżała w księgarni i przyciągała mnie ku sobie. 

Nie żałuję że dałem się porwać powieści Modiano, dosłownie i w przenośni. Autor  operuje słowami i obrazami w taki sposób że ma się wrażenie iż jest się w miejscu które opisuje, widzimy i odczuwamy to samo co bohater. Wrażenie to spotęgowane jest sprytnym wybiegiem, jaki stosuje Patrick, traktując czytelnika jak kogoś kto bardzo dobrze zna Paryż. Skraca w ten sposób dystans między pisarzem a czytającym, pozwalając nam wziąć udział w historii, co prawda wciąż jako obserwator, ale siedzący przy sąsiednim stoliku w kawiarni.

Akcja powieści posuwa się niespiesznie do... tyłu. Im bliżej końca tym więcej poznajemy szczegółów historii która wydarzyła się wiele lat temu i skłoniła naszego bohatera do opuszczenia rodzinnych stron. Wyszukane towarzystwo, bogactwo, nocne kluby, przyjęcia i koktajle, odrobina dekadencji, fascynacja Femme Fatale i ciemne interesy, a wszystko to u schyłku pięknej epoki, którą bohaterowie wspominają z rozrzewnieniem. Leniwa, upalna teraźniejszość w mieście które kiedyś znał Ambrose Guise, a które teraz coraz mniej przypomina Paryż sprzed 20 lat, jest mniej realna od jego wspomnień. Gdy Ambrose wraz z podstarzałym sobowtórem Tintina przemierza opustoszałe nocą ulice w pogoni za samochodem widmo, bliżej jej do sennych majaków. 

Dzięki takim smaczkom, okraszonym poetycznym językiem i wszechobecną melancholią, banalna opowieść o znudzonych życiem celebrytach z morderstwem w tle nabiera kolorów i wyrazistości. Nie sztuką jest napisać bestselerową powieść na pasjonujący temat, ale zajmująco opisywać przeciętność.


niedziela, 14 grudnia 2014

Magdalena Tulli "Szum"


Trudno stwierdzić czy Szum to powieść, czy zbiór wspomnień, swego rodzaju rozliczenie się z przeszłością, przebaczenie, katharsis. W jednym i w drugim wypadku jest to utwór wyjątkowy, delikatny niczym figurka z chińskiej porcelany i jednocześnie niewyobrażalnie ciężki. Tak to już bywa ze wspomnieniami. 

Mamy tu do czynienia z kolejnym tytułem poruszającym problematykę wojny i traumy jaką była dla tych którzy ją przeżyli. Wyróżnia się jednak spośród wielu podobnych ujęciem tematu. Wojnę widzimy oczami dziecka a potem dorosłej kobiety, żyjącej wiele lat po jej zakończeniu. Wszędzie kręcą się martwi esesmani, w szkole uczy się dzieci pogardy dla zachodnich sąsiadów, mieszkających w nierealnym, potwornym miejscu, a odkrycie że Niemcy są prawdziwymi ludźmi jest szokiem.

W życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Każda przykrość która nas spotyka jest głęboko zakorzeniona w przeszłości, przekazywana z pokolenia na pokolenie. To co robimy w następstwie przykrych wydarzeń nie pozostaje bez echa, chociaż czasem jest ono tak ciche że wydaje się nam iż go niema. Koszmar jaki podczas wojny przeżyły matka narratorki i jej siostra, koszmar który miał miejsce na tym etapie życia który powinien być od nich wolny, w dzieciństwie, sprawił że na zawsze zgubiły drogę powrotną do tego co było wcześniej. Nie potrafiąc żyć normalnie, chowając się za murem pozorów, milcząc o tym o czym powinny był krzyczeć aż do zdarcia gardła, zatruwały same siebie oraz swoich bliskich. Próbują zapomnieć o tym co przeżyły podświadomie przerzuciły ciężar przeszłości na narratorkę, zamykając ją w niewygodnej szufladce i przypinając łatkę, niemal gwiazdę Dawida, tej złej i problematycznej. Mając władzę nad tym komu będzie lepiej a komu gorzej, wykluczając kogoś, odbierając wszelkie przywileje, można poczuć się na chwilę lepszym, silniejszym. Siostry zapomniały o tym, a może nigdy nie zostały tego nauczone, że łamiąc w kimś ducha kaleczymy też swojego własnego. 

Autorka opisuje również szarą codzienność, świat w którym każdy ma coś do ukrycia, czegoś się boi, przed czymś ucieka, a najlepszą obroną jest atak. Podkreśla to, czego być może niektórzy nie są wstanie zauważyć, że często gorsza od fizycznej jest przemoc psychiczna, słowna. Trudniej się bowiem przed nią obronić. Poznajemy szkolne realia sprzed kilku dekad, które  niewiele różnią się od współczesnych. Okrutne środowisko rówieśników, niczym dzikie zwierzęta pozbywające się ze stada słabszych, zbyt odstających od reszty osobników. Znerwicowani nauczyciele, przenoszący swoje osobiste problemy do szkoły, często odreagowujący niepowodzenia i frustracje na uczniach.

Szum jest książką bardzo osobistą. Nie tylko dla autorki, ale i dla czytelników. Każdy jest w stanie odnaleźć w niej fragmenty własnego życia, własnego szumu.

Za książkę bardzo dziękuję miesięcznikowi Modny Kraków  i dobrym książkom.

SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl