Od
kilku dekad co jakiś czas pojawiają się w mediach doniesienia o straszliwych
wirusach, których ofiarami padają setki ludzi i zwierząt. Gdy po raz pierwszy
usłyszałem o czymś takim w połowie lat dziewięćdziesiątych, byłem bardzo
przerażony. Kolejne ptasie, świńskie i krowie grypy, rozdmuchiwane przez
koncerny farmaceutyczne, sprawiły że dziś nikt już się tym nie przejmuje.
Trochę jak w tej bajce o chłopcu który krzyczał że nadciąga wilk. Mam tylko
nadzieję że nie będzie tak jak w tej opowieści, że gdy jakiś śmiertelny wirus
opanuje świat nie zbagatelizujemy tego, jak ma to miejsce w Stacji jedenaście
Emily St. John Mandel.
Akcja
powieści rozgrywa się na kilku płaszczyznach czasowych. Jedną z głównych
bohaterek, Kirsten, poznajemy jako kilkuletnią dziewczynkę, wcielającą się w
rolę córeczki Króla Leara na scenie jednego z teatrów w Toronto. Główną rolę
gra znany aktor filmowy i teatralny, Arthur Leander. Starzejący się, zmęczony
karierą i nieudanym życiem osobistym mężczyzna w trakcie spektaklu umiera na
zawał. Pomocy próbuje udzielić mu były paparazzi, obecnie uczący się na
ratownika medycznego. Tego samego wieczora wybucha epidemia Gruzińskiej Grypy.
Kirsten i młody ratownik nigdy więcej się już nie zobaczą, ale ten wieczór i
spotkanie na scenie, będą mieć wpływ na całe ich późniejsze życie. Autorka
zabiera nas następnie w podróż do nieodległej przyszłości, dwadzieścia lat
później, by potem znów powrócić do teraźniejszości i nieco dalej, w przeszłość.
Widzimy dorosłą już Kirsten, członkinię wędrownej trupy teatralnej,
Podróżującej Symfonii. Dowiadujemy się również wiele o Arthurze, jego młodości,
żonach i najlepszym przyjacielu, Clarku.
Stacja
jedenaście wyróżnia się wśród innych powieści traktujących o podobnej post
apokaliptycznej tematyce. Przede wszystkim w wizji Emily St John Mandel świat
nie uległ zagładzie poprzez globalną wojnę atomową czy też atak kosmitów. Kres
naszej cywilizacji położyła Gruzińska Grypa, zapewne czyjś eksperyment, albo
jego efekt uboczny, który wymknął się spod kontroli. W kilka tygodni na grypę
umiera niemal cała ludzkość. Nie ma kto czuwać nad pracą elektrowni i
wodociągów. Nie latają samoloty, nie jeżdżą pociągi, a samochody stoją w
niekończących się korkach, często z nieżyjącymi już kierowcami w środku.
Nieliczni ocaleli, błąkają się oszołomieni po opustoszałych miastach i drogach.
Zawiązują się nowe społeczności na lotniskach, w marketach i hotelach, tam
gdzie ludzie utknęli. W ten sposób powstają nowe osady i miasteczka, a ich
mieszkańcy mogą się obronić przed szaleńcami. Natura powoli zaczyna odbierać to
co jej kiedyś zabraliśmy.
Nie
odnajdziemy tutaj żadnych żywych trupów ani mutantów, nie ma też zbyt
wielu walk i krwawych pojedynków rodem z Mad Maxa. Pojawia się co prawda
zagrożenie, nie będące bez znaczenia dla fabuły, w postaci samozwańczego
proroka i jego sekty, która w imię wymyślonych przez szaleńca praw zagraża
członkom Symfonii, ale jest to raczej wątek poboczny, literacki ozdobnik. Emily
Mandel skupia się na czymś znacznie ważniejszym. W jej opowieści apokalipsa
nastąpiła bowiem znacznie wcześniej, i co gorsza, trwa właśnie teraz, w
prawdziwym świecie, w którym siedzę przed komputerem pisząc ten tekst. W
rozdziałach, w których narracja powraca do czasów sprzed epidemii widzimy
cywilizację okaleczonych ludzi, nie potrafiących słuchać, być z drugim
człowiekiem, nawiązywać naprawdę głębokich więzi, marnujących życie na posadach
których nie znoszą, lunatyków udających że jest w porządku, oślepionych
światłem bijącym z ekranów smartfonów, telewizorów i komputerów. Wirus który
zabił większość ludzi na Ziemi, dla tych którzy ocaleli stał się ratunkiem.
Musiało dojść do straszliwego kataklizmu, by zrozumieli że technologiczne
gadżety, kariery i inne wynalazki naszej cywilizacji nie są najważniejsze.
Naszym najcenniejszym skarbem jesteśmy my sami oraz drugi człowiek, i to co
możemy razem zrobić. Pisarka podkreśla też jak ważne dla nas są kultura i
sztuka, opisujące rzeczywistość, łączące nas z tym co już przeminęło.
Kilkakrotnie
podczas lektury książki nachodziły mnie wątpliwości. Czemu ocaleli zakładali
nowe osady w tak dziwnych miejscach jak terminale lotnicze czy stacje
benzynowe, zamiast zamieszkać w istniejących już, opuszczonych miastach. Czemu
nie próbowali tkać, szyć, budować, konstruować czy nawet zająć się naprawą i
kontrolą elektrowni. Przecież świat nie spłonął, ocalał ktoś kto to
potrafi, wciąż istnieją książki z których można się tego nauczyć. Takie i inne
pytania towarzyszyły mi niemal przez całą książkę. Na wszystkie autorka
odpowiada mniej lub bardziej dosłownie. Dzięki temu powieść zbliża się do
ideału, którego nigdy, żadne dzieło, nie tylko literackie, nie doścignie.
Jedyny zarzut jaki można postawić tej książce, a właściwie wydawcy, to potworna
wręcz ilość literówek i błędów gramatycznych. Niektóre zdania brzmią jakby
tłumaczono je w google translatorze. Z czasem jednak, gdy Stacja jedenaście
pochłania bez reszty, te językowe potknięcia przestają być zauważalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz