Siedem grzechów głównych. Siedem stopni
wtajemniczenia. Tak głoszą słowa na okładce i reklamująca książkę notatka
prasowa. Wtajemniczenia do czego ? Chyba tylko i wyłącznie do nudy, mocno
pretensjonalnej nudy.
Główny bohater Amerykańskiego czyśćca pewnego
dnia, podczas zakupów w przydrożnym markecie, doznaje olśnienia, iż coś się
właśnie dzieje, coś się zmienia. Bardzo to odkrywcze, biorąc pod uwagę fakt że
cały czas coś się dzieje, w każdej sekundzie świat ulega przeobrażeniom.
Przyjmijmy jednak że było to bardzo osobiste objawienie, a ów biedaczyna był
dotąd na tyle zaślepiony by nie zauważyć tego niekończącego się procesu. Gdy
kończy zakupy i wraca na parking, okazuje się że jego samochodu, oraz
czekającej w nim żony, nie ma. Tu rozpoczyna się ta rzekoma droga do
wtajemniczenia. Nasz bohater czyni pierwszy krok i siada, czekając aż żona
wróci. Takie zniknięcie ukochanej osoby jest bez wątpienia tragedią. Zwłaszcza
gdy nie wiadomo czy ten ktoś uciekł czy został porwany, a może spotkało go
jeszcze coś innego, znacznie gorszego. Nie doczekawszy się powrotu żony,
mężczyzna wraca do mieszkania. Odnajduje tam mapę, na której zaginiona
wyznaczyła trasę. Uznając to za wskazówkę gdzie teraz przebywa zaginiona
kobieta, oszalały z niepokoju mąż wyrusza w podróż.
Motyw powieści drogi, chociaż już mocno
sfatygowany, wciąż może zaciekawić. Tym razem coś zdecydowanie poszło nie tak.
Autorowi, określanemu mianem Warhola literatury, najzwyczajniej w świecie
zabrakło talentu i umiejętności do napisania takiego utworu. Amerykański
czyściec pęka w szwach od upchniętych na siłę, niemal na każdej stronie,
filozoficznych przemyśleń. Nie wiem dla kogo John Haskell pisał swoją książkę,
ale filozofia prezentowana na jej kartach przypomina podręczniki z serii
"Dla Opornych". Niepotrzebne, drobiazgowe rozbieranie każdej myśli na
czynniki pierwsze sprawia że jej sens rozmywa się w niekończących się
wyjaśnieniach. Aż ma się ochotę wstać, dać temu jęczącemu ciągle poszukiwaczowi
żony w twarz, i wypluć mu prosto w twarz "ogarnij się w końcu facet".
Trochę to przypomina Murakamiego, ale to Haskellowskie rozmemłanie jest
zdecydowanie nie do przyjęcia.
Czytając powieść drogi, spodziewamy się całego
wianuszka barwnych postaci. Zabawnych, wzruszających, przerażających sytuacji.
Niczego takiego nie znajdziemy w Amerykańskim czyśćcu. Drugoplanowi bohaterowie
są płascy, nieciekawi, przypominają marionetki, albo tandetne dekoracje w
tanim, szkolnym przedstawieniu. Są, ale równie dobrze mogłoby ich nie być.
Widzę w tym pewien zamysł autora, ta beznamiętność, brak wrażliwości i
współczucia dla drugiego człowieka, zrozumienia dla trapiących go problemów,
miały ukazać potworność współczesnego świata, sprawić że czasem naprawdę można poczuć się jak w czyśćcu. Pomysł dobry, ale
wypada blado przy reszcie spapranej pisarskiej roboty.
Jeśli ktoś spodziewał się po lekturze tej
powieści emocji na miarę głośnego filmu "Siedem", bardzo się
zawiedzie. Amerykański czyściec jest dobry na problemy ze snem. Mimo iż nuży
niemiłosiernie, czytasz dalej, by jak najszybciej dobrnąć do końca, i przekonać
się czy Anne, zaginiona żona, się odnajdzie. Nawet nie zauważycie kiedy
zaśniecie w pół zdania.
Mój gust czytelniczy jest wąski co do wyboru autorów. Zwykle kończy się na Wiśniewskim,a czytając takie recenzje jak Twoja skutecznie odbiera mi apetyt na eksperymenty :)
OdpowiedzUsuńOsobiście nie uznaję Wiśniewskiego. Moim zdaniem to grafoman, ale szanuję upodobania innych.
Usuń