niedziela, 16 sierpnia 2015

Płeć męska bloga vol 1


Blogsfera jaka jest, każdy widzi. Zdominowana przez wszelkiej maści blogi modowe, lifestylowe i konkurencyjne blogi czytelnicze. Z jednej strony to dobrze, bo gdy zaczynałem blogować jakieś 14 lat temu, blogi były internetowymi dziennikami, najczęściej nudnymi, gdzie przeważała przedziwna, irytująca maniera pisania w TaKi SpOsÓb, albo jeszcze inny. Wstyd się przyznać ale sam też pisałem takie bezrefleksyjne streszczenia przeciętnej codzienności. Czytelnicy tych blogów najczęściej zaglądali i komentowali tylko po to by w ramach rewizyty samemu zdobyć komentarz i zwiększyć statystykę odwiedzin. O blogach tematycznych nikt wtedy nie słyszał, albo było ich tak niewiele że docierały tylko do garstki zainteresowanych. Zresztą internet, w co niektórym zapewne trudno uwierzyć, wtedy nie był jeszcze tak powszechny jak dziś. Z drugiej zaś strony obecne powielanie ciągle tych samych motywów i tematów, porady życiowe nieżyciowych panienek, sesje modowe chłopaczków w kalesonach, czy też wirtualne spazmy rozkoszy nad kolejną wampirzą lub pseudo masochistyczną powiastką sprawia że czytanie blogów boli. I tu niestety przewagę mają panie, chociaż procentowo blogowa szmira jest niemal równa dla obu płci, ale biorąc pod uwagę że w blogują przeważnie kobiety, blogów niewartych uwagi jest więcej wśród tych kobiecych. Jako że sam też czytuję blogi, nie tylko książki, postanowiłem poszukać w sieci ciekawych blogów prowadzonych przez mężczyzn. Zaszczyt rozpoczęcia tego cyklu, który będzie trwał i trwał, mam nadzieję, przypadł męskiemu oku

Gdyby męskim okiem było książką, którą należy ułożyć w alfabetycznym porządku, we właściwym dziale, wskazanym przez tajemnicze cyferki, kropki i kreski, zwane UKD, wypisywane ręką bibliotekarza na odwrocie strony tytułowej, na konkretnej półce, miałbym z tym mały problem. Tytuły kolejnych wpisów wprowadzają zamęt w głowie, ale zamęt przyjemny, bliski szumowi wywołanemu kieliszkiem wina, i tak jak z ochotą sięgamy po butelkę by pusty kieliszek napełnić, z wielką przyjemnością zagłębiłem się w treść kolejnych tekstów. A tu czekała na mnie miła niespodzianka. Właściciel męskiego oka pisze właściwie o wszystkim, o pierwszych randkach, o samotności i związanych z nią skrzywieniach, upierdliwych konsultantkach i świętach, no dosłownie o wszystkim. Pisze literacko, zabawnie, pokazując to co mężczyzna najczęściej wstydliwie skrywa, ogromną wrażliwość. Co prawda nie każdy wpis jest dla mnie zrozumiały, jak na przykład przedostatni, o przesłuchaniu, który jest chyba swego rodzaju fikcją literacką, ale nie ma tu gorszych ani lepszych tekstów, wszystkie trzymają się na tym samym, bardzo wysokim poziomie. Tylko czasem autor niepotrzebnie wtrąca wulgaryzmy. Każdy tekst jest zilustrowany kadrem z filmu. Nie wszystkie filmy są mi znane, więc nie potrafię stwierdzić czy są adekwatne do treści wpisu, ale te które miałem okazję widzieć, pasują jak ulał. Scena z filmu "Ile waży Koń Trojański", jednego z moich ulubionych polskich filmów ostatnich lat, w której Więckiewicz gra na gitarze i śpiewa przebój Perfectu, jest świetną ilustracją dla tekstu o przedawkowaniu samotności. Najwyraźniej autor nie tylko dobrze pisze, ale jeszcze zna się na kinie. 

O dziwo blog ma chyba więcej czytelniczek niż czytelników, o czym świadczy ilość polubień strony na facebooku przez płeć piękną. Szkoda, bo wielu facetom przydałoby się trochę poczytać męskie oko. Blog  trafił do moich ulubionych, i zachęcam was do tego by również wejść, przeczytać i polubić.

sobota, 15 sierpnia 2015

Jeffrey Archer "Sprawa honoru"


 Jeffrey Archer, a dokładniej Jeffrey Howard Archer, baron Archer Weston-super-Mare, jest brytyjskim politykiem i pisarzem. W Polsce jest znany chyba głównie z trylogii "Kane i Abel". Akcja jego powieści rozgrywa się najczęściej w środowisku polityków, szpiegów, ludzi z wyższych sfer, którym przyszło pociągać za sznurki świata. Nic dziwnego, w końcu poznał tę "branżę" od podszewki, i jak na moje oko laika, przedstawia ten świat bardzo dokładnie.

Sprawa Honoru jest thrillerem polityczno - historycznym. Rzecz dzieje się w latach 60-ych minionego stulecia. Młody weteran wojskowy, Adam Scott, dziedziczy w spadku po zmarłym ojcu, również wojskowym, tajemniczy depozyt w jednym ze szwajcarskich banków. Depozytem tym okazuje się być kopia słynnej Carskiej Ikony, przedstawiającej świętego Jerzego walczącego ze smokiem. Zadowolony spadkobierca odbiera swoją własność z banku, z zamiarem sprzedania ikony. Okazuje się jednak że ikoną interesują się też inni, w tym samo KGB, oraz brytyjski i amerykański wywiad. Adam, podejrzany o podwójne morderstwo, musi uciekać. Wrogiem staje się dla niego niemal każdy, a najgroźniejszym z nich jest Aleksander Romanow, agent KGB. Jaki sekret skrywa ikona? Kto ją przejmie, Anglicy, Amerykanie czy Rosjanie? Na te pytania, oraz kilka innych, których postawienie w tym miejscu całkowicie zepsułoby przyjemność z lektury, musicie poszukać odpowiedzi sami.

Powieść rozpoczyna się bardzo leniwie, i przez około 100 stron toczy się niespiesznie przed siebie, wzbudzając podejrzenia że będzie to książka o słownych przepychankach polityków i agentów służb specjalnych. W pewnym momencie docieramy jednak do punktu przełomowego, i narracja gwałtownie się rozrasta, jak woda przybierająca podczas powodzi. Szybka akcja, pełna zwrotów , choć nie tak spektakularnych jak w dzisiejszej literaturze i kinie sensacyjnym, błyskawicznie prowadzi czytelnika do końca, który niestety znów nieco drażni. Nasz bohater, który przez większą część powieści był zwierzyną dla polujących na niego przedstawicieli skłóconych ze sobą mocarstw, najczęściej sam pakując się w kłopoty, i tylko dzięki swojemu wojskowemu wyszkoleniu cudem udaje mu się uchodzić z życiem, nagle odkrywa w sobie pokłady inteligencji i to on przejmuje rolę dyktującego warunki. Również  wątek ojca Scota, który okrył się złą sławą przez przypadek wplątując się w sprawę przedwczesnej śmierci Hermana Goeringa, nie pasuje do całej reszty. Początkowo wydaje się być istotną częścią opowiadanej historii, w końcu to za sprawą ojca Adam wplątuje się w międzynarodową awanturę, ale potem sprawa ta znika, by wypłynąć ponownie na zakończenie powieści, a upór z jakim Scott nie chce oddać ikony, wydaje się być przez to zwyczajnie głupi.

Jeffrey Archer z dbałością o szczegóły opisuje poczynania polityków i ich wysłanników, makabryczne sceny tortur i próby ukrycia coraz bardziej sztywnych zwłok. Niewiele miejsca poświęca jednak opisom otoczenia, przez co Sprawa honoru przypomina niedopracowany  scenariusz. Brakuje tu zabawy słowem, mało w tej literaturze literatury. Niektóre elementy fabuły są też bardzo przewidywalne. Uważny i  doświadczony czytelnik czy też kinoman, pewnych rozwiązań domyśli się już na samym początku powieści, a to zdecydowanie odbiera sporo przyjemności przy obcowaniu z tego typu powieścią.

Mimo wszystko nie żałuję czasu poświęconego na przeczytanie Sprawy honoru. Jest to kolejna idealna pozycją na wakacyjne leniuchowanie, tym różniąca się od współczesnych besstelerów, że opowiada o bardzo prawdopodobnych wydarzeniach i faktach historycznych. Niewiele jednak wniesie w wasze życie, więc jeśli planujecie pakując się na urlop do walizki schowacie coś innego do czytania, zróbcie tak.

sobota, 8 sierpnia 2015

Jaroslav Rudiš "Cisza w Pradze"




Literatura czeska nigdy mnie nie pociągała. Kiedyś, gdy cierpiałem na ciężkie niedoczytanie, a nic innego, wartego uwagi nie było pod ręką,  sięgnąłem po "Pociągi pod specjalnym nadzorem". Spodobały mi się, ale kolejne dzieła Hrabala nie przypadły mi do gustu. Nie udało się również z Kunderą, a dzięki popularnemu u nas Szwejkowi, czeska proza długi czas kojarzyła mi się głównie z przaśnymi i rubasznymi,  starszymi panami z dużym brzuchem i wąsem, z czasami gdy panowały Austro – Węgry, i nie miałem ochoty zagłębiać się w ten świat. Moje podejście do tej literatury uległo przemianie w momencie gdy od  portalu Dobre Ksiażki – Magazyn o Literaturze otrzymałem do zrecenzowania „Macoszkę”. Potem było jeszcze spotkanie z Jaroslavem Rudišem w ramach Miesiąca Spotkań Autorskich, i poczułem się zauroczony twórczością naszych sąsiadów. Skorzystałem więc z okazji, i podczas kolejnych wieczorów autorskich, w festiwalowej księgarni nabyłem Ciszę w Pradze



Jaroslav Rudiš byłby świetnym pracownikiem marketingu. Zrobiłby wielką karierę, gdyż potrafi zainteresować potencjalnego nabywcę nawet najbardziej niepotrzebnym i zepsutym przedmiotem. Podczas spotkania autorskiego pięknie opowiadał o swojej prozie, w tym zwłaszcza o Ciszy w Pradze, zarzucając przynętę na tych którzy powieści jeszcze nie czytali. Przynętą było świetne zresztą hasło „Z Ciszą w Pradze można podróżować po Pradze. Tramwajem”. Jako że uwielbiam podróże, w stolicy Czech jeszcze nie byłem, a bardzo chciałbym tam pojechać, dałem się na tego robaczka złapać. 

O czym jest ta książka ? Chyba o ciszy, ale pewności nie mam. Zewsząd dobiegają hałasy, muzyka, auta, samoloty, tramwaje, rozmowy. Zresztą dziś żadne duże miasto nie cichnie nawet na chwilę. I o tym chyba miała opowiadać Cisza w Pradze, o poszukiwaniu chwili bez dźwięku, chwili spokoju, oddechu, chwili dla myśli, którą zabija hałas. Coś jednak Jaroslavovi nie wyszło. Czytelnik otrzymuje bardzo płytką historię kilkorga ludzi, mieszkańców Pragi, których drogi splatają się pewnego dnia u schyłku lata. Brzmi jak stara, zdarta płyta, prawda? Powieść przypomina popularne filmy, jak "To właśnie miłość", czy "Walentynki" z Julią Roberts. Daleko jej jednak to wspomnianych filmów, które za każdym razem ogląda się z przyjemnością, i mimo że zbyt głębokie nie są, zawierają pewną dawkę wrażliwości. Rudiš starał się nadać swojej prozie głębi, z postaci uczynić bohaterów z krwi i kości, ale mu to nie wyszło. Jego bohaterowie są dość stereotypowi, płascy, wręcz irytujący w swoim niezadowoleniu z życia i miejsca w którym przyszło im mieszkać.  Plączą się bez  celu to tu to tam, prowadząc nijakie rozmowy o niczym konkretnym, wtrącając co chwila słowa w języku angielskim. Strasznie to irytujące, zwłaszcza że dla Rudiša najwyraźniej wszyscy współcześni prażanie nawet w myślach angielskie zwroty. W powieści każdy jest też oszalały na punkcie seksu, nawet Vladimir, zdziwaczały, samotny wdowiec, przeżywa metafizyczny orgazm ze zmarła żoną. Nieprawdziwe okazuje się też stwierdzenie że Cisza może posłużyć za przewodnik po Pradze. Autor umiejscowił akcję zaledwie w kilku miejscach tego prawie 2 milionowego miasta, przedstawiając je raczej w niekorzystnych barwach. Ciszę w Pradze można ze sobą zabrać na wędrówkę, ale pod warunkiem że pozostanie w plecaku, a pod ręką będziemy mieć prawdziwy przewodnik. Zbliżając się do końca lektury, miałem nadzieję na spektakularny finał, który uratowałby całą resztę średniej prozy. Niestety tutaj również spotkał mnie zawód. Miało być wielkie brzmienie, mocne uderzenie, punkowy koncert,  a potem wielka cisza, a były infantylne pioseneczki zbuntowanej nastolatki, śmieszna bójka i faktycznie wielka cisza. 

Jedyne co ma jakąkolwiek wartość  to pewna myśl autora, dotycząca lat dziewięćdziesiątych i czasów współczesnych. Rudiš trafnie zauważył że ostatnia dekada XX wieku była jakaś, kolorowa, pełna znaczeń, ideologii i subkultur. Chociaż dopiero co wyszliśmy z komunizmu, w którym każdy miał być taki sam, wszyscy się mniej lub bardziej pięknie różnili. Teraz mamy wszystko, ale nie potrafimy z tego korzystać. Przyjmujemy miałką, medialną papkę bez wyrazu i znaczenia, jak gdyby była komunią, życiodajnym napojem. Bez protestów pozwalamy się wtłaczać w sztywne ramy nowoczesności, oddając w zamian swój indywidualizm.

niedziela, 2 sierpnia 2015

Mikołaj Łoziński "Reisefieber"


Jeśli życie nazwać podróżą, to Reisefieber Mikołaja Łozińskiego jest powieścią o lęku przed życiem. Tak w skrócie można opisać tę książkę. Przed spotkaniem autorskim z pisarzem, w ramach tegorocznej edycji Miesiąca Spotkań Autorskich, mój kontakt z jego twórczością był minimalny. Wielokrotnie jego powieści przechodziły przez moje ręce, jeszcze gdy pracowałem w bibliotece, z półki do czytelnika i od czytelnika na półkę. Będąc na spotkaniu postanowiłem w końcu przyjrzeć się z bliska prozie tego bardzo sympatycznego i skromnego człowieka.

Głównymi bohaterami Reisefieber są niespełniony pisarz Damian, i jego matka Astrid. Damian mieszka w U.S.A. ze swoją dziewczyną Anną. Po tym jak odszedł z pracy w redakcji renomowanej gazety, próbuje napisać swoją pierwszą powieść. Ma ona być nowoczesna i wielka. Choć w toku narracji wiele razy autor wspomina o wciąż niedokończonym dziele, o pomysłach, zdaniach, wizjach, skrzętnie zapisywanych w notesie, które powinny znaleźć się w książce Damiana, to oczywistym jest że pisanie nie do końca wychodzi młodemu twórcy, i prawdopodobnie powieść nigdy nie zostanie ukończona. Poznajemy Damiana jako trzydziestokilkuletniego, wyalienowanego myśliciela, któremu nie po drodze jest z życiem i własnymi uczuciami. Wraz z rozwojem akcji, która skokami przenosi nas w przeszłość, poznajemy go bliżej. Okazuje się być niezbyt sympatycznym, nieco infantylnym i irytująco rozpieszczonym synkiem mamusi. Matka natomiast, do której zawsze zwracał się po imieniu, Astrid, jest kobietą o mocno pokaleczonej duszy. Mieszka w Paryżu, i tęskni za synem, którego nie widziała od lat. Samotna, zagubiona, nie radzi sobie ze starością i postępującą śmiertelną chorobą. 

Relacje między tą dwójką nigdy nie były takie jak być powinny. Ona była zbyt pobłażliwa i nadopiekuńcza wobec syna, on zbyt wymagający, okrutny, ale też opiekuńczy. W chwilach gdy ciężar życia stawał się nie do wytrzymania dla Astrid, Damian przyjmował na siebie rolę rodzica. W pewnym momencie stał się wręcz zbyt rodzicielski, co ostatecznie doprowadziło do zerwania kontaktów między nimi. Obydwoje są tak samo wykolejeni życiowo, a powieść ukazuje próby uporządkowania tego co sami bądź z pomocą osób trzecich porozrzucali. Astrid udaje się to osiągnąć, i umiera pogodzona ze sobą samą, synem, otoczeniem i przeszłością. Damian miota się bezradnie po stolicy Francji, gdzie przyjechał na pogrzeb matki, pełen pretensji do wszystkich, i do samego siebie. Nie zdaje sobie sprawy że ułożenie się ze światem należy zacząć od naprawy stosunków z samym sobą, że musi wreszcie dorosnąć. Opuszcza stary kontynent z mocnym postanowieniem poprawy. Wiadomo jednak gdzie najczęściej lądują postanowienia.

Reisefieber nie oszałamia literacko, ale też dzięki nierzadko głębokim przemyśleniom bohaterów, trafnym spostrzeżeniom na temat otaczającej nas rzeczywistości, przywołuje nieraz bolesne wspomnienia z naszej własnej biografii. Debiutancka powieść Łozińskiego jest swego rodzaju sygnałem ostrzegawczym. Jeżeli nie jest jeszcze za późno, warto zastanowić się nad tym jak naprawić to co się zepsuło.  Brakuje w niej jedynie odrobiny optymizmu, czekoladki, którą mama dawała nam w dzieciństwie, po tym jak wypiliśmy gorzkie lekarstwo.

czwartek, 23 lipca 2015

Czy anioły noszą lotnicze kaski ?


Zazwyczaj jestem sceptycznie nastawiony do książek religijnych, około religijnych, a nawet takich, w których wątki religijne, nie są wprost, albo pojawiają się znikomo. Wyjątkiem są Opowieści z Narnii. Z miejsca odrzucam również lekturę polecaną w chrześcijańskiej prasie, i z pewnością nie czytałbym również tego co polecano by w gazetach innowierczych. Przed kilkoma dniami zapoznałem się jednak z propozycjami literackimi na lato, jakie serwuje jeden z takich właśnie periodyków (tych katolickich oczywiście), głównie przez grzeczność dla osoby która mi co jakiś czas podsuwa różne artykuły z tego czasopisma. Moją uwagę przykuł jeden z tytułów, albo też raczej tytuł ten wlazł do mej głowy i uparcie o sobie przypominał. Kino krótkich filmów Marka Stokowskiego, bo to o tej powieści mowa, po przemówiła do mnie. 

Wędrówka  jest bardzo popularnym tematem zarówno w literaturze jak i filmie. Powieści i filmów drogi można by wymieniać setki, jeśli nie tysiące. Bogata w takie scenariusze jest zwłaszcza kultura zachodnia. W polskim kinie znajdzie się kilka przykładów, niektóre nawet dość udane jak Bilet na księżyc. Gorzej z literaturą. Nie przychodzi mi do głowy żaden tytuł, który wykorzystywałby ten, jakby się wydawało, oklepany schemat. Marek Stokowski podszedł do tego tematu zupełnie inaczej. Owszem, tak jak w każdej powieści drogi mamy tu do czynienia z problemem, człowiekiem, który wyrusza z punktu A do bardzo dalekiego punktu B, by spotkać się z kimś, za kim bardzo tęskni. W tym przypadku droga rozpoczyna się gdzieś w Polsce, w małej wiosce, skąd wiedzie do odległej Uppsali, do wybranki serca i jej śmiertelnie chorej siostry. Na tym jednak podobieństwa gatunkowe się kończą. Główny bohater, niejaki M., nie przeżywa po drodze spektakularnych przygód, które zmieniają jego życie. To M. odmienia życie napotykanych ludzi, zjaw żywych i nie żywych. Pomaga dobrym słowem, gestem, zainteresowaniem, które często jest cenniejsze od największych skarbów. M. towarzyszy wierny przyjaciel, pies Wabi, który wszystko obserwuje, analizuje i interweniuje kiedy nadarzy się taka potrzeba. Jest takim trochę Sancho Pansa. Cała opowieść przypomina zresztą Don Kichota, który też wędrował dla wybranki swego serca. Stokowski w pewnym momencie niemal dosłownie nawiązuje do tego klasycznego utworu, gdy wspomina o wiatrakach. To właśnie on, pies Wabi, opowiada nam całą tę historię.   Kino krótkich filmów wyróżnia się również zakończeniem, które autor pozostawia otwartym, bo przecież tak naprawdę żadna droga nigdy się nie kończy.

Kino krótkich filmów to podręcznik prawidłowego życia. Autor uczy nas tego, czego wielu już przedtem próbowało, raczej z mizernymi skutkami. Przestrzega że trzeba zwolnić, wsłuchać się w ciszę i zachwycić rzeczami najmniejszymi, elementarnymi, bo one tworzą całą resztę. Marek Stokowski zapewnia że nie trzeba wędrować hen daleko, by odnaleźć różne światy, i że na każdym kroku natykamy się na rzeczywistości równoległe, bez zbędnego filozofowania i naukowych dysertacji.  Stokowski pisząc Kino, nie tylko ofiarował nam świetną, zabawną i smutną, mądrą literaturę, ale też prawdziwe lekarstwo dla duszy i umysłu. 

Czy anioły noszą lotnicze kaski? Żeby poznać odpowiedź na to pytanie, które jest też spoilerem, musicie przeczytać Kino krótkich filmów.



niedziela, 19 lipca 2015

C.S. Lewis "Mroczna wieża"


Z dzieciństwa pamiętam wielką fascynację cyklem powieściowym Opowieści z Narnii. Pamiętam pierwsze moje spotkanie z tą fantastyczną historią, w pewien sobotni poranek, gdy ze starszym bratem oglądałem po raz pierwszy animowaną adaptację Lwa, Czarownicy i Starej Szafy. Dopiero potem w moje ręce trafił cały cykl książek, które z bratem czytaliśmy na zmianę. Sięgałem po te powieści później jeszcze wiele razy, i niektóre tomy znałem niemal na pamięć. Wiele lat później, dzięki przemiłej redaktor naczelnej portalu dobre książki, miałem okazję poznać prozę Lewisa z nieco innej strony.

Mowa tutaj o wydanym w 2013 roku tomie krótkich form prozatorskich, autorstwa Lewisa, wcześniej raczej nie znanych szerszemu gronu odbiorców, a z pewnością nie polskim czytelnikom. Opowiadania i nowele, zawarte w tym tomie, odnalazł po śmierci autora w jego notatnikach i dokumentach, sekretarz i pomocnik Walter Hooper, jak głosi wstęp napisany przez tegoż właśnie Pana. Rękopisy zostały uratowane przed wrzuceniem do ogna, gdzie trafiło wiele z dokumentów pozostawionych przez zmarłego pisarza. Uważam że niszczenie spuścizny po tak wybitnych osobistościach jest złe, ale jednocześnie twierdzę że nie wszystko co zostało stworzone przez autora, powinno trafić do druku. Najwyraźniej sam Lewis też nie uważał by akurat te konkretne utwory nadawały się do publikacji. Sam fakt że dwa z nich, tytułowa Mroczna wieża, i ostatni w tomie Po dziesięciu latach, urywają się w trakcie, nawet nie wiadomo czy w połowie, czy też bliżej końca, przemawia za tym że takiego tekstu nie powinno się udostępniać. Czytelnik rozczarowany, nie dowie się jak obie historie się zakończyły, czego nie próbuje nawet dojść wspomniany już sekretarz, w wyjaśnieniach do obydwu utworów. 

Generalnie nie przepadam za opowiadaniami. Zanim człowiek zdąży się wczuć w akcję, polubić lub znienawidzić bohaterów, nadchodzi koniec i, albo zostajesz z niczym, albo zaczynasz czytać coś nowego, pobieżnie i niedokładnie, jedną nogą pozostając wciąż w zakończonej opowieści. Nie inaczej sprawa wygląda w przypadku Mrocznej wieży. Jedynie dwa teksty wciągnęły mnie i przypadły mi do gustu, tytułowa nowela i Anioły opiekuńcze. Mroczna wieża zainteresowała mnie swoim nietypowym podejściem do tematyki podróży w czasie, które potem niestety nieco zmalało. Próba uchwycenia filozoficznych rozważań na temat czasu w ramy ścisłej nauki przez pisarza - humanistę z krwi, kości i z duszy, wypada niezbyt przekonująco. Brak zakończenia tej, mimo wszystko zajmującej prozy, sprawił że miałem ochotę wyrzucić książkę przez okno. Anioły opiekuńcze natomiast, ukazały nieco inne oblicze angielskiego, konserwatywnego i nieco skostniałego dżentelmena, który zawsze kojarzy mi się z Antonym Hopkinnsem wcielajacym się w C.S. Lewisa w filmie Cienista dolina. Okazuje się że twórca postaci Alsana miał doś specyficzne poczucie humoru. Anioły przypominają mi też inną świetną powieść z tego gatunku, Kroniki Marsjańskie Raya Bradburyego. Poza tym że akcja obydwu utworów rozgrywa się na Marsie, to u obydwu autorów odnalazłem podobny klimat. Zaskakujące jest jaką wiedzę, lub też wyobraźnie na tyle bogatą, by umożliwić Lewisowi zobaczenie tego jak w przybliżeniu będą wyglądać w przyszłości podróże międzyplanetarne. Opowiadanie powstało przecież znacznie wcześniej, zanim rozpoczął się kosmiczny boom. 

Mroczna wieża spodoba się miłośnikom poza Narnijskiej twórczości Lewisa. Dla mnie jednak, wielkiego fana Ryczipiska i pozostałych niezapomnianych postaci, biorąc też pod uwagę perspektywę czasu, setki przeczytanych książek i obejrzanych filmów, opowiadania te wydają mi się nieco blade, pozbawione ikry i tego czegoś co przyciąga czytelników. Ani porywające, ani zachwycające. Do przeczytania, i szybkiego zapomnienia, bez żalu.


poniedziałek, 13 lipca 2015

Marian Izaguirre "Tamte cudowne lata"




Tamte cudowne lata to powieść w starym stylu, niedzisiejsza, magiczna jak stara pozytywka babci, z tańczącą małą baletnicą. Zamiast trzymać w ciągłym napięciu, zapierać dech w piersiach zwrotami akcji, prowadzi czytelnika uliczkami ludzkich emocji, przeżyć, tragedii różnego kalibru. Nie pozwala oderwać się od lektury i pozostawia lekki niedosyt, gdy dobrniemy do końca. 

Marian Izaguirre, autorka tej pięknej powieści, pochodzi z Bilbao, ale mieszka w Madrycie, gdzie też umiejscowiła część akcji swojej książki. Historia, którą poznajemy rozgrywa się w dwóch liniach czasowych, w Madrycie lat pięćdziesiątych oraz w Anglii i Francji, głównie w Paryżu, w latach 1900 – 1940, które w pewnym momencie łączą się w jedną. Praktycznie od razu czytelnik orientuje się o co chodzi, że coś takiego będzie mieć miejsce, ale nie umniejsza to przyjemności płynącej z czytania. Głównymi bohaterami powieści są Alice, samotna, nieco tajemnicza angielka w podeszłym wieku, oraz Matias i Lola, małżeństwo prowadzące antykwariat w zapomnianym przez świat zaułku Madrytu. Poznają się przypadkowo, gdy spacerująca Alice, miłośniczka literatury, spotyka Matiasa niosącego pod pachą stertę książek. Śledząc go trafia do antykwariatu, do którego od tej pory zagląda kilka razy w tygodniu. Kobieta chcąc pomóc antykwariuszowi, który ledwie wiąże koniec z końcem, zaczyna po kryjomu podrzucać do sklepu swoje książki, które potem kupuje. W ten sposób w ręce małżeństwa trafiają wspomnienia niezwykłej kobiety, których lektura stanie się podstawą przyjaźni między Alice a Lolą. 

Cudowne lata z pewnością nie przypadną do gustu czytelnikom preferującym powieści o wartkiej akcji i łatwe w odbiorze. Książka ta wymaga bowiem uwagi, skupienia i zaangażowania osoby czytającej, aby odkryć wszystkie drobne niuanse, kolory, odcienie i zdobienia.  Opowieść, w której pozornie nic się nie dzieje, przeradza się w dramat człowieka  dwudziestego wieku, stratowanego przez historię, nieustannie wystawianego na próbę przez los. To również opowieść o sile ducha, pochwała prostego życia, historia miłości, także do literatury. W powieści przewijają się nazwiska znanych pisarzy i poetów, a także tych dzisiaj już zapomnianych. Marian wyraźnie zafascynowana poezją Emily Dickinson, często przytacza fragmenty jej wierszy, oczarowując czytelnika nie tylko swoją prozą, ale również strofami tej pięknej poezji. Poznajemy też nieco lepiej kawałek współczesnej historii Hiszpanii, autorka bowiem delikatnie zarysowuje wątek wojny domowej w Hiszpanii, która pozostawia piętno na całej trójce. 

Czy Tamte cudowne lata mają jakieś wady? Zauważyłem tylko jedną, pewną przewidywalność, o której już wspomniałem. Nie warto jednak skupiać się na wadach, a raczej uwagę poświęcić zaletom, a tych jest znacznie więcej. Przede wszystkim klimat, pełen melancholii, tęsknoty, drobnych radości i ciepłych uśmiechów, tym cenniejszych że przebijających grubą warstwę smutku i zgryzot. To również hołd złożony kulturze, sztuce wysokiej, a przede wszystkim literaturze.
SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl