Do sięgnięcia po Gniewne lato zachęciła
mnie zapowiedź spotkania autorskiego, dosyć niekonwencjonalnego, które
niebawem ma się odbyć w jednej z wrocławskich bibliotek. Z wielką radością zacząłem
czytać, następcę Marka Krajewskiego, jak sobie wyobrażałem. Już po kilku
stronach przekonałem się jak bardzo moje oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością.
Gniewne lato jest zbiorem
czterech dłuższych nowel, które łączy ze sobą postać głównego bohatera i
narratora, Wilhelma Knocke, byłego policjanta, obecnie prywatnego detektywa,
oraz miejsce akcji, przedwojenny Wrocław. Brzmi znajomo, prawda? Na tym jednak podobieństwa
do powieści Marka Krajewskiego się kończą. Autor Gniewnego lata, Andrzej
Szynkiewicz, jest miłośnikiem retro kryminałów, o czym informuje nas nota
biograficzna. Powinien być zatem dobrze zaznajomiony z tego typu literaturą,
mieć świetne wyczucie klimatu, i chociaż ogólne pojęcie o obyczajach panujących
w tamtych czasach, do czego nie potrzebne jest oryginalne hobby, tylko odrobina
oczytania, albo uwagi poświęconej opowieściom babci czy starej ciotki. Niestety
jego proza całkowicie temu zaprzecza. Szynkiewicz nie potrafił zbudować
odpowiedniego nastroju jaki towarzyszy retro powieściom kryminalnym. Autor
zasypuje czytelnika potworną ilością niemieckich nazw ulic, co chwila odsyłając
do przypisów, a to nie wystarczy by oczarować. Równie dobrze Wilhelm mógłby nosić
imię Staszek, Maciek lub Grzesiek, i śledzić niewierne żony biznesmenów po
ulicach i lokalach współczesnego Wrocławia. Nie lepiej jest z zagadkami, które nasz
detektyw musi rozwiązać. Proste, przewidywalne do bólu, banalne intrygi,
pozbawione jakże potrzebnych w kryminałach gwałtownych i zaskakujących zwrotów
akcji. Towarzyszy im tania erotyka, która ani nic nie wnosi do opowiadanej
historii, ani nie pobudza wyobraźni. Sprawia tylko wrażenie że pisarz, w
którego głowie miały swe źródło, ma spory problem. Krótko mówiąc jest
niewyżytym erotomanem, fetyszystą kobiecych biustów, niezmiennie obfitych,
wylewających się i frywolnie poruszających.
To wszystko dałoby się jeszcze
jakoś przełknąć. Ot banalna książka, przeczytana dziś w drodze z domu do pracy
i z powrotem, jutro zapomniana. Niestety tak źle napisanej prozy nie da się
zapomnieć. Wwierca się w pamięć, uwiera i boli. Pourywane zdania, nietrafione,
wręcz idiotyczne porównania i metafory (kapelutek […] dosiadał wielki łeb
podobny do arbuza), gramatyczne potwory (Jej przejęcie nawet nie udawało być
udawanym) i inne tego typu niesmaczni przepełniają czarę goryczy. Gdzie się
podział korektor? Dla tej książki, przed wypuszczeniem na rynek, niezbędna była
gruntowana korekta, albo wręcz napisanie od nowa.
Czuję się oszukany i nabity w
butelkę. W moje ręce miał trafić apetyczna powieść o zbrodniach w przedwojennym
Wrocławiu. Tymczasem otrzymałem coś co przypomina bardziej kiepski fanfik niż
prawdziwą prozę. Nie ratuje go nic, nawet okładka okazuje się być oszustwem, bo
zdjęcie na niej zamieszczone przedstawia widok na dzisiejszy Ostrów Tumski
(przedwojenna katedra nie miała wież ze szpicem), czego nie ukryje nawet
stylizacja na sepiową fotografię. Najwyraźniej nie tylko korektor w
wydawnictwie Novae Res nie wywiązał się ze swoich obowiązków. Wielka, wielka
szkoda, żal i strata czasu. Zdecydowanie odradzam, chyba że ktoś chce się
utwierdzić w przekonaniu że powieści kryminalne nie zasługują na uwagę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz