Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkoda czasu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkoda czasu. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 września 2016

Monika Błądek "Gloria"


Literackie przestrzenie zapełniają się kolejnymi nastoletnimi herosami. Ukochane wampirów, genialni chłopcy ratujący ludzkość przed inwazją obcych, wojowniczki obdarzone nadnaturalnymi zdolnościami. Do tego grona dołączyła właśnie nasza rodzima heroina, Gloria, bohaterka powieści Moniki Błądek pod tym samym tytułem. 

sobota, 19 grudnia 2015

Jason F. Wright "Szczęście do wzięcia"



oczytany facet szczęście do wzięcia recenzja
Amerykanie lubują się w akcjach charytatywnych i rzewnych historiach, pojawiających się w księgarniach i kinach raz do roku, w okolicach Bożego Narodzenia. Nie ma w tym nic złego, ale dobrego mogłoby być znacznie więcej. Wszystkie bale i zorganizowane akcje charytatywne nie odbywają się przecież za darmo. Sumy jakie są przeznaczane na zrobienie takiej imprezy czy też wydawane na kreacje, równie dobrze mogłyby trafić do rąk potrzebujących razem z kwotami które są na ten cel przeznaczone. Wiadomo jednak że człowiek ma krótką pamięć. Zabiegany, zapracowany, głowę zaśmieconą ma tysiącem różnych spraw. Zatem trzeba mu przypominać o tych, którym wiedzie się gorzej, i że mogą im pomóc. Taką  właśnie rolę spełnia powiastka Jasona F. Wrighta, Szczęście do wzięcia

czwartek, 17 grudnia 2015

Naomi Novik "Smok jego Królewskiej Mości"



Smok to niezwykłe  stworzenie. Istota mitologiczna, pojawiająca się w legendach i mitach różnych kultur, przedstawiana jako sporych rozmiarów gad, obdarzony niezwykłą inteligencją. W kulturze chrześcijańskiej smok symbolizuje zło, stąd też w legendach dotyczących świętego Jerzego pojawia się wątek jego potyczki z tym stworzeniem. Bez względu na to z jakiej mitologii pochodzi, jest zwierzęciem bardzo niebezpiecznym i drapieżnym. Taki jest też jego wizerunek we współczesnej literaturze. Wyjątkiem jest powieść Naomi Novik, Smok jego Królewskiej Mości.

piątek, 18 września 2015

Andrzej Szynkiewicz "Gniewne lato"




andrzej szynkiewicz gniewne lato

Do sięgnięcia po Gniewne lato zachęciła mnie zapowiedź spotkania autorskiego, dosyć niekonwencjonalnego, które niebawem ma się odbyć w jednej z wrocławskich bibliotek. Z wielką radością zacząłem czytać, następcę Marka Krajewskiego, jak sobie wyobrażałem. Już po kilku stronach przekonałem się jak bardzo moje oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością.

Gniewne lato jest zbiorem czterech dłuższych nowel, które łączy ze sobą postać głównego bohatera i narratora, Wilhelma Knocke, byłego policjanta, obecnie prywatnego detektywa, oraz miejsce akcji, przedwojenny Wrocław. Brzmi znajomo, prawda? Na tym jednak podobieństwa do powieści Marka Krajewskiego się kończą. Autor Gniewnego lata, Andrzej Szynkiewicz, jest miłośnikiem retro kryminałów, o czym informuje nas nota biograficzna. Powinien być zatem dobrze zaznajomiony z tego typu literaturą, mieć świetne wyczucie klimatu, i chociaż ogólne pojęcie o obyczajach panujących w tamtych czasach, do czego nie potrzebne jest oryginalne hobby, tylko odrobina oczytania, albo uwagi poświęconej opowieściom babci czy starej ciotki. Niestety jego proza całkowicie temu zaprzecza. Szynkiewicz nie potrafił zbudować odpowiedniego nastroju jaki towarzyszy retro powieściom kryminalnym. Autor zasypuje czytelnika potworną ilością niemieckich nazw ulic, co chwila odsyłając do przypisów, a to nie wystarczy by oczarować. Równie dobrze Wilhelm mógłby nosić imię Staszek, Maciek lub Grzesiek, i śledzić niewierne żony biznesmenów po ulicach i lokalach współczesnego Wrocławia. Nie lepiej jest z zagadkami, które nasz detektyw musi rozwiązać. Proste, przewidywalne do bólu, banalne intrygi, pozbawione jakże potrzebnych w kryminałach gwałtownych i zaskakujących zwrotów akcji. Towarzyszy im tania erotyka, która ani nic nie wnosi do opowiadanej historii, ani nie pobudza wyobraźni. Sprawia tylko wrażenie że pisarz, w którego głowie miały swe źródło, ma spory problem. Krótko mówiąc jest niewyżytym erotomanem, fetyszystą kobiecych biustów, niezmiennie obfitych, wylewających się i frywolnie poruszających.

To wszystko dałoby się jeszcze jakoś przełknąć. Ot banalna książka, przeczytana dziś w drodze z domu do pracy i z powrotem, jutro zapomniana. Niestety tak źle napisanej prozy nie da się zapomnieć. Wwierca się w pamięć, uwiera i boli. Pourywane zdania, nietrafione, wręcz idiotyczne porównania i metafory (kapelutek […] dosiadał wielki łeb podobny do arbuza), gramatyczne potwory (Jej przejęcie nawet nie udawało być udawanym) i inne tego typu niesmaczni przepełniają czarę goryczy. Gdzie się podział korektor? Dla tej książki, przed wypuszczeniem na rynek, niezbędna była gruntowana korekta, albo wręcz napisanie od nowa.

Czuję się oszukany i nabity w butelkę. W moje ręce miał trafić apetyczna powieść o zbrodniach w przedwojennym Wrocławiu. Tymczasem otrzymałem coś co przypomina bardziej kiepski fanfik niż prawdziwą prozę. Nie ratuje go nic, nawet okładka okazuje się być oszustwem, bo zdjęcie na niej zamieszczone przedstawia widok na dzisiejszy Ostrów Tumski (przedwojenna katedra nie miała wież ze szpicem), czego nie ukryje nawet stylizacja na sepiową fotografię. Najwyraźniej nie tylko korektor w wydawnictwie Novae Res nie wywiązał się ze swoich obowiązków. Wielka, wielka szkoda, żal i strata czasu. Zdecydowanie odradzam, chyba że ktoś chce się utwierdzić w przekonaniu że powieści kryminalne nie zasługują na uwagę.

czwartek, 29 stycznia 2015

Stephen Baxter, Terry Pratchett "Długa wojna"


Pewnego dnia, na pięknej, niczym nie skażonej łące materializuje się ciężarna dziewczyna. Jest w trakcie porodu, który przebiega bez większych komplikacji. Zaraz po wydaniu na świat dziecka, dziewczyna znika. Noworodek zostaje sam. Kilkanaście lat później chłopiec z ziemniaka i kilku drutów tworzy kroker, urządzenie umożliwiające przechodzenie do równoległej Ziemi. Sam posiada wrodzoną zdolność ku temu i nie potrzebuje urządzenia. O wynalazku jak i o chłopcu szybko staje się głośno. Ludzie masowo zaczynają przekraczać ze zniszczonej Ziemi do tej dziewiczej, równoległej. Jak się okazuje, jest ich niezwykle dużo i każda czymś różni się od Podstawowej. Niektóre światy dosyć znacznie odbiegają od tego znanego nam. Rozpoczyna się nowa era kolonizacji. Nie wszystkim się to podoba, są bowiem ludzie którzy nie mogą przekroczyć nawet z pomocą krokera. Wokół niespodziewanie powiększonego wszechświata i wszystkiego co z tym związane zaczynają narastać frustracje, sekty, domysły, wszystko co u słabych i ograniczonych prowadzić może do niebezpiecznych posunięć. W tym czasie ów chłopiec, Joshua, podróżuje przez kolejne warianty naszej planety na pokładzie sterowca, wraz z obrzydliwie bogatym domorosłym naukowcem, który w zasadzie jest powietrznym statkiem, oraz przygodnie napotkaną Sally, która tak jak on nie potrzebuje maszyny by przekraczać. 

Tak w skrócie wygląda początek nowego cyklu Terrego Pracheta i Stephena Baxtera. Wciągająca historia, napisana z rozmachem i odpowiednio dużą dawką humoru. Panowie autorzy postanowili tę intrygującą powieść rozciągnąć na kolejne tomy, co początkowo bardzo mnie ucieszyło, ale w rezultacie okazało się błędem. Długa Ziemia najlepiej prezentowała się pojedynczo i samodzielnie, bez ciągów dalszych. Cóż, mleko się już rozlało i część druga trafiła do księgarń.

Bolączką Długiej Wojny jest problem z którym boryka się większość kontynuacji książek czy też filmów. Jest nią wtórność i przegadanie. Niemal połowę pierwszego tomu zajmowały opisy światów, które zwiedza trio naszych bohaterów, przeplatane błyskotliwymi rozmowami między nimi. W części drugiej otrzymujemy to samo, tylko w mniejszej dawce i z udziałem innych osób. Twórcom tego uniwersum zabrakło kreatywności przy kreowaniu kolejnych światów i zaludniających je mieszkańców. Nowi bohaterowie są schematyczni i przewidywalni aż do bólu, jak synek Joshui, który oczywiście uwielbia grać w kosza i udawać komentatora sportowego, heroiczna żona i matka, która walczy o dobro świata ale przede wszystkim własnej rodziny, taka matka długoziemka, skorumpowani politycy o przenikliwych i ostrych jak brzytwa umysłach itd itp. Chwilami miałem wrażenie że ktoś mi podmienił książkę, podkładając którąś z wielu powieści Carda o nastoletnich mesjaszach, ich rodzinach i przyjaciołach, chociaż Terry i Stephen szybko rozwiewali moje obawy, wymyślając nieprawdopodobne i niemożliwe zwroty akcji, ze zmartwychwstaniem i skopiowaniem, łącznie z pamięcią i wspomnieniami, martwego mózgu włącznie.

Niedługo ukaże się polskie tłumaczenie trzeciego tomu, Długi Mars. Wspominałem o tym przed kilkoma dniami. Miałem zamiar przeczytać, ale z pewnością już tego nie zrobię. Długa Wojna zniesmaczyła mnie do tego stopnia że na najbliższe miesiące Pratchet i Baxter trafiają do pudełka z napisem NIE CZYTAĆ.

czwartek, 1 stycznia 2015

Eleanor Catton "Wszystko, co lśni"


eleanor catton wszystko co lśni

Pierwszy tegoroczny wpis dotyczy jeszcze minionego roku, i przeczytanej wczorajszego ranka książki Wszystko, co lśni autorstwa Eleaonor Catton. Odetchnąłem z ulgą gdy dobrnąłem do ostatniej strony. Dawno już żadna powieść tak mnie nie wymęczyła i zirytowała.

Zastanawiam się, nie po raz pierwszy, czym kierują się osoby przyznające nagrody literackie. Dla mnie, laika w tej materii, kryterium wyboru laureata powinien być kunszt pisarski, wartości jakie ze sobą niesie nagrodzony utwór i wreszcie treść. Mam wrażenie że kapituła Bookera nie ma ich wcale, ewentualnie ważna jest dla nich poczytność, liczba przekładów i sprzedanych egzemplarzy, a to w żadnej mierze nie świadczy o wartości utworu literackiego. Potwierdza to fakt iż Pani Catton w 2013 roku otrzymała za Wszystko, co lśni, za tę straszliwą cegłę, właśnie nagrodę Bookera (i 50 000 funtów!). W powieści  Eleonor nie ma nic, dosłownie nic wartościowego, przykuwającego uwagę zachwycającego czy chociażby czegoś co mogłoby wzbudzić niezdrową sensację. Pełno w niej natomiast dłużyzn, potwornych dłużyzn niczym w spaghetti westernach i nieustannych opowieści i opowieści w opowieściach, które zajmują większą część opasłego tomiszcza. Można odnieść wrażenie że mieszkańcy Hokitika nie robili nic innego poza spotykaniem się w dwoje i dyskutowaniem. Kiedy mieli zatem czas na poszukiwanie złota?


Intryga, którą pisarka starała się nakreślić bardzo misternie, ale jak wiadomo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, trzyma się kupy na słowo honoru. Przede wszystkim nieprawdopodobne wydaje mi się to że zamieszani w historię ludzie z taką łatwością opowiadają nieznajomemu przybyszowi o swoim w niej udziale. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to że ta cała hałastra przypadkowo spotyka się w małej mieścinie na końcu świata. Wszyscy bohaterowie, nie wyłączając z tego grona prostytutki i podstarzałych chińczyków, są przemądrzali i niesamowicie elokwentni, zawsze wiedzą co odpowiedzieć i jak odbić piłeczkę w słownej przepychance. Straszliwie razi tez nadużywanie przez licznych w książce mężczyzn, nawet przez duchownego,  słowa "dziwka" wobec Anny. Nie czytałem oryginału, więc nie potrafię stwierdzić czy to wina tłumacza, czy też pisarka ma ograniczone słownictwo. Mało porywająca fabuła, odpowiednia dla taniego czytadła, niepotrzebnie rozbudowana o nieudolne próby pogłębienia psychologicznego postaci, wieńczy finał miałki i bez wyrazu. Autorka chyba spała na zajęciach z kreatywnego pisania i powinna powtórzyć klasę. 

Zdecydowanie odradzam lekturę. Jest przecież tyle innych, naprawdę pięknych książek, które tylko czekają na to by zostać przeczytane. I właśnie takich tytułów życzę wszystkim w nowym, 2015 roku. 



poniedziałek, 22 grudnia 2014

"Zimowa opowieść" w pierwszy dzień zimy



Zimową opowieść przeczytałem pod koniec poprzedniej zimy, w pierwszym kwartale tego roku. Zawsze miałem słabość do powieści z wątkiem miłosnym, a gdy łączy się z elementami fantastyki, wpadam jak śliwka w bigos. Premiera Zimowej w polskim przekładzie zbiegła się z premierą filmu i było trochę głośno o powieści. Ogólny zarys fabuły i urokliwa okładka kusiły mnie długo i w końcu skusiły. 

Co za fantastyczna książka! Takie było moje pierwsze wrażenie. Ten język, opisy, postacie, krajobrazy, akcja, trochę jak ze snu, trochę jak u Dickensa. Cudownie się czytało. Strona za stroną znikała niepostrzeżenie. Pierwszy z momentów kulminacyjnych, scena na moście, wywoła przejściową gorączkę i konieczność odłożenia Helprina na bok. Być może to był błąd. Może trzeba było iść za ciosem, i z wypiekami na twarzy czytać dalej i tak siłą rozpędu gładko dojść do końca. Nie ma co gdybać. Nie zrobiłem tak, i gdy po kilkudniowej przerwie powróciłem do lektury, nie byłem już w stanie jej dalej strawić. Realizm magiczny w wykonaniu amerykańskiego pisarza jest męczący i trochę śmieszny. Tabuny postaci, nawymyślanych zupełnie niepotrzebnie, utrudniają połapanie się w całości, kto jest kim i z kim, i jeszcze dlaczego, oraz kiedy. Tak naprawdę nic tu nie jest ani realne, ani magiczne, tylko naciągane i szyte grubymi nićmi. Irytuje zwłaszcza wielka, kochająca się i szczęśliwa rodzina, jaką tworzą członkowie redakcji, ludzie którym zawsze  wszystko się udaje odkąd spotkali na swojej drodze redaktora naczelnego, niemal boga.

Przypinanie Opowieści łatki arcydzieła literatury amerykańskiej jest nie tylko przesadą, ale też ogromną krzywdą w stosunku do tych twórców, którzy w przeciwieństwie do Marka Helprina byli lub są naprawdę wielkimi pisarzami, mieli coś ważnego do przekazania i zrobili to w piękny sposób. W prozie Helprina, przynajmniej tej niewielkiej próbce, nie ma nic wartościowego. Zwykła książeczka do kanapki rano, czy kotleta w południe. Naprawdę dziwią mnie zachwyty wygłaszane na jej temat. No chyba że jest się Dorotą Wellman, i głupieje się po przeczytaniu czegoś więcej poza scenariuszem kolejnego odcinka Dzień Dobry TVN.

sobota, 29 listopada 2014

Weź ciepłą czapkę, opatul się szalikiem, załóż kurtkę i idź na spacer

Gdy zacząłem pisać tego bloga powziąłem postanowienie, nigdy więcej nie porzucę książki w połowie. Nawet jeśli będzie beznadziejnie napisana, głupia i nudna, przeczytam do końca by móc potem skrytykować ją na blogu. Z żalem muszę przyznać że postanowienia nie wykonałem. Starałem się bardzo, ale było to ponad moje siły. W przeciągu tygodnia odłożyłem na bok, nie doczytawszy nawet do 1/3, dwie powieści. 


Pierwszą z nich jest Szmaragdowa Tablica autorstwa Carli Montero. Po tegorocznych wakacjach uwielbiam wszystko co włoskie, a że na naszym rynku wydawniczym literatury z półwyspu iberyjskiego jest tyle co kot napłakał, sięgnąłem po nią zachłannie. Początek był rewelacyjny. Piętnasty wiek, Florencja, Wenecja, Medyceusze, początkujący młody malarz i starożytna tajemnica. Wszystko opisane językiem bardzo zbliżonym do tego jaki sposób mówiło się 500 lat temu. Opowieść nagle urywa się i zostajemy przeniesieni kilkaset lat w przód, do Wilczego Szańca, gdzie Furer właśnie zakończył jakieś bardzo ważne spotkania. Pozostając sam w pokoju, otwiera teczkę z jeszcze ważniejszym listem i raportem z Berlina. Siadając w fotelu by przeczytać dokumenty, kładzie nogi na biurku, a w trakcie lektury uśmiecha się pod wąsem. Uśmiechający się Hitler? Zapewne to robił, ale większości ludzi kojarzy się raczej z zaciętym wyrazem twarzy, pokrzykiwaniami itd. itp Ja w każdym razie nie potrafię sobie tego wyobrazić. A te nogi na stole ? Co z niemieckim umiłowaniem porządku? No dobrze, przełknąłem to i czytałem dalej. Znów skok w czasie. Jesteśmy mniej więcej tu i teraz, w ekskluzywnej włoskiej restauracji. Narratorką i główną bohaterką jest młoda, i zapewne piękna kobieta (tego nie jestem pewien bo dalej nie czytałem, ale w takich utworach zawsze są piękne kobiety), której towarzyszy sporo starszy, ale bardzo zadbany, przystojny i w formie jakiej pozazdrościliby mu dwudziestolatkowie, mężczyzna. Kobieta delektuje się bajecznym deserem, a mężczyzna ponagla ją, bo chce jej pokazać jakiś bardzo stary i cenny papier, i boi się że go zachlapie czekoladą... W tym momencie poddałem się, spodziewając się kolejnej wariacji Kodu Leonarda. Nie mam nic przeciwko takiej literaturze, ale po przeczytaniu kilku podobnych powieści, mam ich po dziurki w nosie. Poza tym, kto normalny, a już na pewno nie znawca, kolekcjoner czy naukowiec, przynosi cenny i kruchy dokument do restauracji? Papier jest bardzo nietrwały i podatny na zniszczenia. Stare księgi chroni się przed światłem i wieloma innymi szkodliwymi czynnikami, w tym przede wszystkim dotykiem ludzkich dłoni. Nie pamiętam dokładnie o co chodzi, ale ma to coś wspólnego z kwasowatością papieru. Zdecydowanie szkoda czasu na wypociny pani Carli


Druga, niedoczytana powieść to Wyznaję Jaume Cabre. Jest coś pociągającego w literaturze iberyjskiej. Sięgam po nią często. Niestety zazwyczaj okazuje się być za trudna dla mnie, zwykłego czytacza i połykacza słowa pisanego. W tym przypadku również tak było. Jaume okrutnie obchodzi się z czytelnikiem, łamiąc wszelkie zasady kompozycji utworu, narracji i chronologii. W jednym akapicie zmienia sposób narracji z pierwszej osoby na bezosobową, przeskakuje o dziesięciolecia i stulecia w przeszłość, by na chwilę powrócić do teraźniejszości. Trudno jest zorientować się kto jest kim i z jakiego powodu pojawia się w wyznaniu, jakie stary człowiek kieruje do bliżej nieokreślonej kobiety. Dzięki tym zabiegom można poczuć się zagubionym, zmęczonym i wreszcie zniechęconym. Zdecydowanie nie jest to książka na którą szkoda czasu, ale przypadnie do gustu bardzo wąskiemu gronu.

Najlepiej wziąć ciepłą czapkę, opatulić się szalikiem, założyć kurtkę i iść na spacer. Potem zrobić sobie herbatki i zasiąść w fotelu z kolejną książką.

sobota, 15 listopada 2014

Ignacy Karpowicz "Sońka"


Z wielką radością sięgnąłem kiedyś po wcześniejszą powieść pana Karpowicza, głośne Ości. Z przyjemnością wynikającą z faktu iż niewielu jest naprawdę wartych uwagi i czasu poświęconego na czytanie polskich pisarzy współczesnych. Tak samo zresztą jak i z muzykami płci męskiej. W jednym i drugim przypadku chwytam zachłannie wszystko co nowe i nieznane, i najczęściej boleśnie się rozczarowuję. Ości nie były wyjątkiem. Przeczytawszy kilkadziesiąt stron, odrzuciłem ją ze wstrętem. Mam wrażenie że Karpowicz nigdy nie miał prawdziwych problemów, i dla tego karze swoim bohaterom roztrząsać nic nie znaczące momenty, dzielić włos na czworo itd itp. Ale nie o Ościach miałem pisać, tylko o Sońce, jego ostatnim dziecku.

Dostałem ją w prezencie, więc chcąc nie chcąc musiałem przeczytać. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Troszkę już nadpsuty temat zniszczonego przez wojnę życia i jej okropieństwa, ale podany w ciekawy sposób, słowami starej, samotnej Sońki, wioskowej dziwaczki i babki, kierowanymi do młodego, tabloidowego reżysera teatralnego. Mała wioseczka, gdzieś na kresach wschodnich, ani Polska ani Rosyjska, po prostu swoja. Mieszkańcy mieli nawet swój własny język, dialekt, wypadkową Polskiego, Rosyjskiego i Bóg jeden wie czego jeszcze. Wojna, która trwała już kilka lat, tutaj docierała tylko w opowieściach. Młoda Sonia nie ma najlżejszego życia. Wykorzystywana przez ojca, ciężko pracująca w obejściu, ale mimo wszystko szczęśliwa na tyle na ile można być w takiej sytuacji. Pewnego dnia wojna dociera jednak i do wioseczki, w postaci kilku niemieckich oficerów. Jeden z nich zostaje kochankiem Soni, co oczywiście nie kończy się dobrze dla nich i ich bliskich. Historię, jak już wspomniałem, opowiada sama Sonia. Momentami jednak widzimy ją już jako sztukę teatralną, napisaną i wyreżyserowaną przez wspomnianego reżysera.

Czyta się znakomicie, niemal przez całą powieść. Im bliżej końca, tym staje się to trudniejsze, aż wreszcie bełkot ostatnich stron dosłownie męczy. Cały czas nie opuszczało mnie też wrażenie że Ignacy Karpowicz, pisząc o współczesnych prozaikach i dramaturgach tworzących wydmuszki, bez znaczenia i sensu, nieświadomie napisał o sobie samym. Podobieństwo imion autora i powieściowego Igora to tylko brak wyobraźni, czy też świadome posunięcie? Najbardziej jednak przeszkadzają mi peany wypisywane przez krytyków i czytelników na temat tej książeczki, a wszystkie na jedno kopyto. Niepozytywnej recenzji można szukać ze świecą. Jakieś zaćmienie ? Jak w reklamie telewizyjnej, gdzie grupka znawców sztuki kontempluje i dyskutuje nad wieszakiem z ubraniami stojącym w galerii sztuki, który okazuje się być.... wieszakiem z ubraniami. Czy wszyscy boją się powiedzieć głośno że król jest nagi?  Że szkoda czasu na takich pisarzy i takie pisarstwo?
SpisBlog
katalog blogów
zBLOGowani.pl