Zarzucono mi że na blogu pojawiają się ostatnio
same negatywne recenzje. Cóż mogę powiedzieć? Mnie też to irytuje, ale tylko
takie książki, zasługujące w najlepszym razie na neutralną opinie, trafiają
ostatnimi czasy w moje ręce. Zmęczyło mnie to i nieco zniechęciło do czytania
czegokolwiek. Ucieszyłem się więc gdy napotkałem najnowszą powieść Johna
Boyne'a. O autorze słyszałem wiele dobrego. Widziałem też fragmenty
ekranizacji jego poprzedniej książki. Byłem święcie przekonany że Spóźnione
wyzwania odwrócą wreszcie moją czytelniczą złą passę. Tym razem
przeczucie niestety mnie zawiodło.
Powieść jest tak beznadziejnie nijaka, że nie
wiem nawet jak ubrać w słowa opis tej nijakości. Przychodzi mi na myśl pewne
porównanie, z głośnym swego czasu filmem o uczuciu które połączyło dwóch
kowbojów. Wszyscy się nim zachwycali, płakali, wzruszali, a ja obejrzałem go
bez jakichkolwiek emocji. Spóźnione wyznania również opowiadają o
uczuciu które w trudnych czasach połączyło dwóch młodych mężczyzn, i tak jak
wspomniany film, nie wzbudza we mnie żadnych emocji.
Już od pierwszych stron przekonujemy się że historia
miłości Tristana i Willa pozbawiona jest happy endu, oraz że Will nie przeżył
wojny. Taki autorski spoiler na samym początku przygody z książką to
niewybaczalny błąd, który w połączeniu ze stereotypowością, z jaką John
Boyne potraktował temat miłości homoseksualnej, odbiera sens dalszej
lekturze. Jadący na spotkanie z siostrą swojego ukochanego Tristan wymienia
zbyt długie spojrzenie z nieznajomym młodym mężczyzną, podróżującym ze swoją
narzeczoną, zapewne krypto gejem. W motelu, w którym się zatrzymuje kilka
godzin wcześniej miał miejsce skandal o podłożu homoseksualnym, a siostra Willa
powala na kolana stwierdzeniem że Tristanowi zapewne trudno było stwierdzić że
jej brat był przystojny, gdyż jest mężczyzną. Anglia tuż po Pierwszej Wojnie
Światowej najwyraźniej była krajem zaludnionym przez gejów, a mężczyźni
heteroseksualni bez wyjątku byli upośledzonymi tępakami.
Spóźnione wyznania to już druga powieść z kręgu
literatury angielskiej, którą przyszło mi czytać w ciągu minionego półrocza,
która poraża flegmatycznością i przegadaniem. Tristan snuje się bez celu po
miasteczku i ucina sobie długie pogawędki z nieznajomymi, co niczego nie wnosi
do akcji. Właściciele pensjonatu, zamiast powiedzieć wprost co się stało i dla
czego jego pokój nie jest jeszcze gotowy, kręcą się wokół tematu jak zabawkowe
bąki, a potem bez wahania opowiadają o rodzinnych problemach. Spotkanie z panną
Bancroft również ciągnie się niemiłosiernie. Najprawdopodobniej sztuczne
zachowanie tej dwójki i głupoty jakie plotą, to efekt zdenerwowania i
przerażenia jakie ich ogarnęło przed tym do czego zmierzała ich rozmowa.
Powinno to wzbudzać współczucie, jednakże we mnie scena ta wzbudziła tylko
złość. Powieść zyskuje na chwilę gdy narrator przenosi czytelnika kilka lat
wstecz, do momentu gdy Tristan i Will poznają się. Szybko przekonujemy się
jednak o przewidywalności zachowań i kolejnych etapów tej znajomości, od
pierwszego spojrzenia, przez wybór prycz, przyjacielskie bójki, zazdrość,
wspólne warty i zaprzeczenie swojej orientacji, wreszcie pierwszy sex, efekt
smutnego wydarzenia, i wszystko to co miało miejsce później.
Podobno atutem tej prozy jest umieszczenie akcji
w czasach zdecydowanie nieprzychylnych, nieodpowiednich dla tego typu miłości.
Cóż, na dobrą sprawę nigdy nie było i nie będzie właściwego momentu dla uczucia
łączącego dwie osoby tej samej płci. Nawet dzisiaj, w dobie takiej otwartości i
tolerancji, w najlepszym wypadku nie przeszkadza to nam, pod warunkiem że nie
dotyczy to naszych bliskich, a wiele osób homoseksualnych wciąż żyje w ukryciu.
John Boyne nie wniósł nic nowego do tematu, a jego odtwórcza powieść to nic
innego jak objaw choroby zwanej grafomanią.