foto. internet |
Są takie książki, które
przekładamy i przekładamy w kolejce tytułów oczekujących na naszą uwagę i
przeczytanie. Tak jak gdybyśmy podświadomie przeczuwali że obcowanie, że "to zła
książka jest". Czasem jest to zupełny przypadek. Powieść okazuje się
fantastyczną, a my możemy tylko pluć sobie w brodę, że tak długo zwlekaliśmy.
Bywa jednak że faktycznie od pierwszego zetknięcia z książką, nie odbieramy
tych literackich fluidów.
Fabuła Sekretu Wesaliusza
zaskakuje typowością, wręcz podręcznikową konstrukcją typowego kryminału. Mamy
tutaj skłóconego z ojcem syna, i rodzinną tragedię w pakiecie z mroczną
tajemnicą, która doprowadziła do ostatecznego oddalenia się rodzica i potomka.
Syn powraca w rodzinne strony, należy dodać że bardzo niechętnie, na pogrzeb
ojca. Na miejscu okazuje się że zmarły prowadził własne śledztwo związane z
serią makabrycznych morderstw, którego nie dokończył, najprawdopodobniej zamordowany.
Syn czuje się zobowiązany do tego by pociągnąć śledztwo dalej, i odkryć kto
uczynił go sierotą. Dodajmy do tego jeszcze dawną, nieszczęśliwą miłość,
szubrawego konkurenta, i mamy niczym się niewyróżniającą, banalną historyjkę. Jordi
Llobregat, chcąc dodać swojej powieści oryginalności, zaopatrzył ją w sporą
dawkę makabry, u jednych wywołującej odruchy wymiotne, u innych niezdrowe
podniecenie. I, z przykrością muszę stwierdzić, z przykrością tym większą, że
miałem okazję poznać autora, świetnego, zabawnego mówcę, jest to jedyny atut
Sekretu Wesaliusza.
Chociaż powieść nie jest napisana
źle, to brakuje w niej tego czegoś, co porwałoby czytelnika. Konstrukcja
książki przypomina stroje z epoki, jakie nosili ludzie z wyższych sfer.
Wielowarstwowe, ciężkie, duszące i niewygodne. Co gorsza, w trakcie lektury
okazuje się nagle, że ktoś jeszcze na to wszystko narzucił płaszcz i pelerynę,
a od już wcześniej obecnych bluzek, koszul czy krawatów, nagle zaczynają
odstawać koronki i inne skrawki materiałów, ciągnąc się za nami po ziemi.
Skutkiem czego co i róż potykamy się, upadamy z okrzykiem „NIE CZYTAM DALEJ!”.
Podnosimy się jednak, i kontynuujemy lekturę, z nadzieją na jakąś poprawę, na
to że autor w końcu czymś zaskoczy, zaczaruje, porwie, że wreszcie wejdziemy w
akcję, i jakaś więź emocjonalna połączy nas z którymś z bohaterów. Próżno. Jedyne emocje, jakie Sekret Wesaliusza
wzbudza w czytelniku, to znudzenie, , może nawet zmęczenie, i irytacja. Trudno
tylko stwierdzić ku komu lub czemu tę irytację kierować. Ku postaciom,
podejmującym idiotyczne decyzje, czy autorowi, wikłającemu swoich bohaterów w
pozbawione sensu sytuacje, rodem z kostiumowych telenoweli, albo tanich horrorów.
Jordi Llobregat miał najwyraźniej
wiele dobrych pomysłów na kilka kolejnych powieści. Coś go jednak podkusiło, i
wszystko wykorzystał za jednym zamachem. Piękne słownictwo i poprawność
gramatyczna, chociaż nie wiadomo na ile w tym przypadku to zasługa tłumacza,
dobry pomysł to zbyt mało, by napisać ciekawą, wciągającą powieść. Sekretu
Wesaliusza zdecydowanie nie powinni czytać ci, którzy pochłonęli „Cień wiatru”,
wbrew temu co głoszą okładkowe blurb. Oba tytuły są jak niebo i ziemia.
Porównywanie ich do siebie jest niedopuszczalne. Powieść będzie stratą czasu również
dla pozostałych, którzy od twórczości Zafona i jemu podobnych trzymają się z
dala.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz