Co by było gdyby świat nagle postanowił cofnąć
się do tyłu? Dajmy na to o dekadę? Ludzie znajdujący się na listach płac
Hollywood z pewnością wymyśliliby jakieś spektakularne i krwawe skutki uboczne
takiego zdarzenia, walkę o przetrwanie i jednego, góra kilku bohaterów, którzy
uratują resztkę świata przed ostateczną zagładą. Znacznie bardziej
prawdopodobne wydaje się rozwiązanie zaproponowane przez Kurta Vonneguta
w jednej z jego ostatnich książek, Trzęsieniu czasu.
Wszystko zaczyna się, lub też kończy, 13 lutego
2001 roku, gdy następuje trzęsienie czasu, i ludzkość cofa się o dziesięć lat,
do 17 lutego 1991 roku. Nie wiąże się to z żadną globalną katastrofą, jedynie z
indywidualnymi, wewnętrznymi katastrofami ziemian, którzy przeżywają jeszcze
raz swoje minione dziesięć lat. Sekunda po sekundzie, dokładnie tak samo, nie
mogąc nic zmienić, z czego wszyscy zdają sobie sprawę. Prowadzi to do sporego
zamieszania gdy powtórka dobiega końca. Ludzie przyzwyczajeni do tego że działają
na autopilocie, pozbawieni woli, nie orientują się w porę że znów mogą
decydować o swoim życiu.
Karty Trzęsienia czasu zapełniają
typowe dla Vonneguta postacie, ludzi nierzadko oszołomionych przez
życie, wyrazistych, dziwacznych i jednocześnie w swoim dziwactwie bardzo
zwyczajnych, ludzkich. Niektórych bohaterów znamy już z wcześniejszych dzieł Vonneguta,
jak na przykład pisarza Sci Fi, Kilgore Trouta, który występuje też w
"Niech Pana Bóg Błogosławi, Panie Rosewater". To właśnie on, Trout,
przejmuje na siebie rolę przodującego krytyka rzeczywistości. Stały
element prozy Vonneguta, tym razem został zdominowany przez upadek
tradycyjnych sztuk, a zwłaszcza literatury. Niemal w każdym akapicie widać
tęsknotę za czasami gdy bycie pisarzem jeszcze coś znaczyło, a książki były
czytane. Autor zwrócił również uwagę na coś bardzo istotnego, dla wszelkiej
maści recenzentów, w tym również dla nas, blogerów książkowych. W liście do
swojego brata pisze: "Odbiór dzieła sztuki to zjawisko społeczne. Albo
daje Ci satysfakcję, albo nie. Później nie musisz wyjaśniać, dlaczego tak się
stało." Aż strach pomyśleć, co napisałby dzisiaj, przy takim wysypie
blogerów i blogasków.
Z Kurtem jest zawsze taki problem, że
nigdy nie wiadomo kiedy pisze na serio, a kiedy sobie żartuje. Najgorsze w jego
twórczości jest to że nawet kiedy staje się prześmiewczy, robi to całkowicie na
poważnie. Nie sposób go rozgryźć. W prologu do Trzęsienia czasu,
który wcale nie musi być prologiem, ale pełnoprawną, stuprocentową częścią
powieści, autor wyjaśnia iż Trzęsienie czasu pisał dwa razy, i to
co trzymamy teraz w rękach stanowi "najlepsze kąski tamtej, podlane
przemyśleniami i doświadczeniami". Cała powieść, jeśli można ją tak w
ogóle nazwać, pełna jest fragmentów autobiograficznych, opowiastek o przeróżnych
wypadkach spotykających jego bliskich, przyjaciół i ich krewnych. Pisarz
przeskakuje pomiędzy wymyśloną historią, a tymi wątkami, które tak na dobrą
sprawę również mogą być wymyślone. Można odnieść wrażenie że jest to swego
rodzaju list pożegnalny, w którym autor próbuje poukładać kłębiące się w głowie
myśli, wspomnienia i obawy. Dodajmy do tego jeszcze sporą dawkę absurdu,
który w Trzęsieniu osiąga wyjątkowo duże stężenie, a otrzymamy najtrudniejszą w
odbiorze książkę tego autora. Dla wytrawnych czytelników, którzy poświęcili co
nieco czasu prozie Vonneguta, będzie to dobre podsumowanie i mały
sprawdzian z treści poprzednich książek. Tym którzy dopiero zaczynają przygodę
z Kurtem, zdecydowanie odradzam tę lekturę. Powinni sięgnąć najpierw po
coś innego, a dopiero później po Trzęsienie.
Ciekawa, zgrabna recenzja, ale mam poważne zastrzeżenie, które rzuca się w oczy na samym wstępie -
OdpowiedzUsuń"Co by było gdyby świat nagle postanowił cofnąć się do tyłu?"
- a czy może cofnąć się do przodu? To jeden z najpopularniejszych i najbardziej oklepanych błędów, tak więc dziwie się, że pojawił się w tej recenzji. Co do postaci Kilgora Trouta, fajnie, że wspominasz o jego bytności w twórczości Vonneguta, ale jeśli się na to zdecydowałeś, to mogłeś wspomnieć też najważniejsze książki tego autora, w których występuje Trout. Mam tu na myśli "Rzeźnię numer 5" i "Śniadanie mistrzów". No i najważniejszy fakt - Trout to niejako "alter ego" samego autora. Myślę, że to istotna kwestia dla tych, których być może ta recenzja skusi do przeczytania książki i rozpoczęcia przygody z Vonnegutem.
Słuszna uwaga co do tego cofania. U Vonneguta jednak wszystko było (jest) możliwe, zatem i cofnięcie się w przód. Wspomniałem tylko jedną z książek, w których występuje Trout, ponieważ oprócz "Niech Pana ....", "Kociej Kołyski", "Hokus Pokus" i "Tabakiera z Bagombo" innych tytułów tego autora nie czytałem.
UsuńO, to chętnie przeczytałabym Twoje recenzje "Kociej kołyski", od której moja przygoda z Vonnegutem się rozpoczęła, a także "Tabakiery z Bagombo", która mnie urzekła. Świetne książki, dużo lepsze od przereklamowanej 'Rzeźni...", choć to tylko moja opinia i ktoś może mieć inne zdanie.
UsuńWspomniane książki czytałem kilka lat temu. Musiałbym więc sobie je przypomnieć. Być może zrecenzuję je, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości. Pozdrawiam.
Usuń