Siadając przed komputerem by
napisać recenzję Mężczyzn bez kobiet,
miałem totalną pustkę w głowie. Zastanawiałem
się jak podejść do tej książki, na co zwrócić uwagę, co skrytykować, a co
pochwalić. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie że ta pustka to
idealne podsumowanie, i jedyna słuszna ocena dla tego zbioru opowiadań.
Proza tego niezwykle płodnego
japońskiego pisarza swego czasu zalała polskie księgarnie. W efekcie tej
powodzi japońszczyzny w wydaniu Haruki
Murakami wielu literackich poszukiwaczy przygód zachłysnęło się jego
twórczością, a to nigdy nie jest dobre. Należałem do tej grupy, i w czasach
studenckich, oraz nieco później, namiętnie pochłaniałem kolejne powieści i
opowiadania. Przedawkowanie zauważyłem podczas lektury trzeciego tomu „1Q84”.
Potwornie zmęczony wszechobecnym, banalnym realizmem magicznym, ledwo dotrwałem
do końca. Postanowiłem nigdy więcej nie zbliżać się do książek Murakamiego.
Udawało mi się to aż do dzisiaj. Pomyślałem że krótkie formy będą odpowiednie
do sprawdzenia czy wciąż jestem uczulony na tego autora. Wynik eksperymentu był
pozytywny. Alergia pojawiła się niemal natychmiast.
Przede wszystkim trudno doszukać
się w tych opowiadaniach jakiejkolwiek treści. Typowi dla Murakamiego bohaterowie, miałcy i bez wyrazu, snują się po
stronicach książki beznamiętnie opowiadając o tym jak zostali zdradzeni,
porzuceni lub odrzucono ich miłość. Nie ma w tych opowieściach ani krztyny smutku
czy rozpaczy z powodu utraty ukochanej osoby. Wyróżnia się tutaj jedynie
opowiadanie „Niezależny organ”, w którym główny bohater faktycznie cierpi z
powodu miłości. Na tym wyjątkowość tego tekstu się nie kończy. Nieszczęśliwie
zakochany mężczyzna, dość płytki człowiek, zaczyna zauważać różne odcienie
życia po przeczytaniu książki o lekarzu wywiezionym z rodziną do Auschwitz.
Starzejący się mężczyzna, również lekarz, zastanawia się kim byłby gdy spotkał
go taki sam los, poddając w wątpliwość wszystkie swoje osiągnięcia. Interesująco zapowiada się również „Kino”.
Fantastyczny, bardzo plastyczny opis baru o takiej samej nazwie, wszechobecne
płyty winylowe z klasycznym jazzem, i
węże, których pojawienie się przywodzi na myśl świetną nowelę Hiromi
Kawakami „Nadepnęłam na węża”. Szybko jednak przekonujemy się że te ozdobniki
to jedyne zalety opowiadania, które z prozą Kawakami nie ma nic wspólnego, a
autor serwuje nam kolejną, całe szczęście niewielką dawkę realizmu magicznego.
Murakami ogranicza uczucie łączące kobietę i mężczyznę jedynie do
spraw cielesnych. Miłość występuje tutaj tylko jako produktu, który kiedyś się
psuje, wyczerpuje, kończy. Jeśli akurat jest coś takiego w życiu jego bohaterów,
to dobrze, ale jeśli jej zabraknie, to będzie trochę przykro, ale jakoś się ten
brak zrekompensuje. Akt miłości
fizycznej staje się wręcz czymś mechanicznym i obrzydliwym, gdy w „Szeherezadzie”
tytułowa bohaterka odbębnia rutynowy sex z narratorem, za każdym razem „doświadczonym
wzrokiem” sprawdzając czy w prezerwatywie znajduje się odpowiednia ilość
nasienia.
Znawcy literatury japońskiej oraz
koledzy pisarze zarzucają Murakamiemu
że przedstawia nieprawdziwy obraz współczesnej Japonii. Nie można się nie zgodzić
z takim stwierdzeniem. Czytając Murakamiego
odnosi się wrażenie że wszyscy bez wyjątku Japończycy są upośledzeni emocjonalnie, niezdolni do
wyrażania swoich myśli i emocji, przesiadują w jazzowych barach i oddają się
swoim dziwacznym upodobaniom. Jeśli
jesteście naprawdę zainteresowani niezwykłą
i bogatą kulturą Kraju Wschodzącego Słońca, omijajcie te odpustowe podróbki Japonii
made In Taiwan szerokim łukiem.
Dźwiękowa ilustracja do opowiadania "Kino"
Dźwiękowa ilustracja do opowiadania "Kino"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz