Dzisiaj ogłoszono nominacje do tegorocznej nagrody Nike. Wstyd się przyznać, ale spośród 20 nominowanych tytułów, przeczytałem tylko dwie (Szum i Sońka), a dwie próbowałem (Księgi Jakubowe i Wschód). Znacznie więcej jednak znajduje się na mojej liście zatytułowanej Do Przeczytania. Niestety ostatnimi czasy cierpię na chroniczny brak czasu, a ten czas który mi pozostaje, pomijając sen i inne czynności, kradnie mi...... czytanie. Czytanie dla portalu dobre książki i magazynu Modny Kraków, co też ma wpływ na rzadsze wpisy na blogu. Czuję się niedoczytany. Ktoś ma pomysł na to by rozciągnąć swoją dobę tak, aby dało się przeczytać minimum jedną książkę tygodniowo?
czwartek, 14 maja 2015
sobota, 2 maja 2015
Higiena czytania
Przez kilka miesięcy byłem członkiem pewnej czytelniczej grupy na Facebooku. jej członkowie mieli za zadanie przeczytać w danym roku co najmniej 52 książki, czyli jedną na tydzień. O swoich dokonaniach na tym polu dzielili się na forum grupy. Pomijając fakt że niektórzy wstydzili się przed swoimi znajomymi tego że czytają książki i należą do takiej grupy, o czym pisali wprost, proszą moderatora o zmianę ustawień, by ich posty nie były powszechnie widoczne, wszystko było ok. Można było podyskutować o książkach i autorach. Pech chciał że nadeszła premier ekranizacji "Greya", i nagle 90 procent wpisów traktowała o tych pseudo erotycznych wypocinach, wywołując nieustające awantury i kłótnie. Nie można było bowiem wypowiedzieć się krytycznie o tych "książkach", gdyż delikwent zaraz obrywał wirtualnymi torebkami wypchanymi po brzegi podobnymi szmatławcami. Taki zamykanie ust wywołuje oczywiście frustrację, a co za tym idzie grzeczne krytyczne wypowiedzi zmieniały się w coraz bardziej chamskie i niegrzeczne. Taka greyowa kula śnieżna.
Oczywiście można przejść nad tym do porządku dziennego, nie zwracać uwagi na to że twój profil na facebooku co chwila informuje o nowym wpisie i komentarzu w sprawie, lekceważyć obraźliwe opinie na twój temat, wypisywane przez sfrustrowane kobietki. Nóż w mojej kieszeni otwierał się niestety za każdym razem gdy kolejna zafascynowana fanka grafomanii wspominała o drugim i trzecim dnie tych powiastek, albo stwierdzała że nieważne co kto czyta, ważne że w ogóle czyta.
Większej głupoty nigdy nie słyszałem. Równie dobrze można by powiedzieć, nie ważne co się je, ważne że się je. Jeśli napychamy sobie żołądki fastfoodowym żarciem, jemy coś zepsutego albo ciężko strawnego, to daleko na takim paliwie nie zajedziemy. Identycznie sprawa ma się z czytaniem i z czymś co nazywam higieną czytania. Nasze wybory czytelnicze świadczą o naszej inteligencji, rozwoju duchowym, kształtują światopogląd i poszerzają słownictwo. Zatem ważne jest to co się czyta. Dbajmy więc o higienę czytania. Nie kalajmy umysłów kiepsko napisaną literaturą schodów kuchennych, a jeśli czytamy coś lekkiego, dla relaksu i zabawy, to wyborów dokonujmy z głową. Nie zawsze (a właściwie bardzo rzadko) bestselery Empiku są warte uwagi. Warto zadać sobie czasem trochę trudu i wejść głębiej do księgarni, podejść do półek, wokół których nie zbiera się tłum. I przede wszystkim czytać nie dla tego że jest to modne, by twoje zdjęcie znalazło się na stronie o przystojniakach czytających książki, ale dla tego że czujesz taką potrzebę.
środa, 29 kwietnia 2015
Ismet Prcić "Odłamki"
Czerwone słowa na okładce nie kłamią. Ismet Prcić
zasypuje czytelnika odłamkami. Kawałki wspomnień swoich, cudzych, fantazji,
majaków, zasłyszanych historii bombardują czytelnika ze wszystkich stron. Lecą
z ogromną prędkością, tak że nie jesteś w stanie się przed nimi uchylić.
Trafiają w głowę, serce, zagnieżdżają się w duszy. Zaczynasz obficie
krwawić myślami, uczuciami, skrywanymi głęboko obawami...
Nie ma co ukrywać, że od kilkunastu miesięcy
chyba każdemu myśli choć na chwilę zaprzątnęło słowo wojna. Wielu nie widzi
problemu, święcie wierząc, tak jak 75 lat temu, w to że nasi sojusznicy nie
zostawią nas na pastwę losu. Inni natomiast obawiają się niewyobrażalnego
koszmaru. Należę do tych drugich. Urodzony w Stanie Wojennym, nie pamiętam nic
z tego okresu, a wojnę (dzięki Bogu) dotychczas znam tylko z filmów,
podręczników i książek. Długi, długi czas byłem święcie przekonany że to nigdy
nie zbliży się do mnie, i w żaden sposób nie stanie się częścią mojego życia.
Nawet oglądają reportaże o wydarzeniach w Iraku, przechodząc obok ruin w
Sarajewie czy Mostarze, nie czułem że wojna może być czymś realnym. Ismet Prcić
swoim debiutem literackim udowodnił mi jak bardzo się myliłem.
Historia Ismeta to historia ludzi takich jak my,
pewnych pokoju i niezmienności stanu w jakim przyszło im żyć, przerażonych,
martwiących się już zawczasu o to co nadejdzie. Tych którzy nie widzą co się
naprawdę dzieje bo nie chcą, nie potrafią tego zobaczyć, i tych którzy widzą ze
zbyt dużej odległości. Ludzi których strach paraliżuje, nie pozwala normalnie
życie, wywraca psychikę do góry nogami, a także tych którym wewnętrzny system
obronny nakazuje mieć to wszystko po prostu gdzieś. Czytając Odłamki, miałem
wrażenie że uczestniczę w opisywanych wydarzeniach, stoję obok Ismeta,
przysłuchuję się kłótni jego rodziców, czołgam się w błocie pod ostrzałem
Czetników, ciągnąc za sobą ciało kolegi, i chowam się pod samochodem na odgłos
fajerwerków. Myślę że to zasługa przede wszystkim tego że Prcić pisał o tym z
autopsji. Otwierał ponownie ledwo zabliźniające się rany, by pozbyć się
ostatecznie zalegającej w nich ropy. Autor, magister sztuk pięknych, uznany
dramaturg i reżyser, nie używa języka górnolotnego, w ręcz przeciwnie, często
potocznego, wulgarnego, na początku nieco rażącego. Mimo to opisując chociażby
uszkodzone podczas ostrzału rzeźby na moście, robi to niemal poetycko.
Przyznaję że miałem niewielkie problemy z
odbiorem książki. Gubiłem się zwłaszcza w momentach gdy pojawia się Mustafa, a
przeżycia Ismeta stają się częścią jego wojennej biografii. Autor chciał chyba
w ten sposób pokazać jak mogłoby wyglądać jego życie gdyby pozostał w Bośni.
Trudno mi też było uwierzyć w łut szczęścia, jak non stop spotykał Prcicia
podczas długiej drogi do Ameryki, i tak absurdalnych sytuacji jak spotkanie
gromady najgorszych, serbskich wrogów w środku Kalifornii. Dopiero gdy
zobaczyłem zdjęcia Ismeta na jego facebookowym profilu, zrozumiałem że należy
do grona tych osób, którym wszystko może się przytrafi. Nie do końca zrozumiałe
jest dla mnie również zakończenie. Trochę bełkotliwy strumień świadomości,
który do mnie nie trafił. Któż jednak potrafi tak naprawdę zrozumieć kogoś kto
przeżył wojnę, samemu jej nie zaznawszy?
Odłamki, pomimo pewnej dozy humoru, są bardzo
smutną książką. Jedna z tych, których ponowne przeczytanie jest niemożliwe. To
literacka drzazga, która wbija się głęboko pod skórę, zostając tam na długo.
poniedziałek, 20 kwietnia 2015
Wspomnienie o dorastaniu w czasach przełomu
Wspomnienie o dorastaniu w czasach przełomu, to jedno z dwóch zdań którym można opisać Znaki szczególne Pauliny Wilk, dziennikarki, reportażystki i pisarki. Autorka "Lalek w ogniu. Opowieści z Indii" tym razem zabrała czytelników w podróż równie odległą, podróż w czasie o dwadzieścia kilka lat wstecz. Znaki szczególne to opowieść o przemianach jakie nastąpiły po roku 1989, o zmianach widzianych oczami dzieci. Pisarka zestawia ze sobą dwa światy, ten sprzed i po. Jednostajny, dwukolorowy, niezmienny od lat, i wielobarwny, krzykliwy, zmieniający się co chwila, jak kadr z amerykańskiego filmu. Dobrze pamiętam jak nowa rzeczywistość fascynowała i przyciągała mnie i moich rówieśników. Nie mogę powiedzieć by moje dzieciństwo było nieciekawe czy nieszczęśliwe, albo nawet ubogie. Było jak był, mało się miało, i nawet wizyty w Pewexie, najczęściej tylko by popatrzeć i powąchać, nie powodowały że jako dzieci zauważaliśmy fakt iż czegoś nam brakuje. Była wyobraźnia, czasami nawet w nadmiarze, mnóstwo energii i co najważniejsze, zawsze chętni do zabawy koledzy i koleżanki. Wystarczyło jednak wręczyć nam raz, drugi, trzeci kolorowy długopis, fikuśny piórnik czy zagraniczne słodycze, byśmy uświadomili sobie że inni, nie tylko w odległych miejscach, ale również w sąsiednim mieszkaniu, mając więcej i lepiej. Zmienił się sposób myślenia i postrzegania świata. To wtedy zaczęły powolutku zanikać, usychać więzi międzyludzkie, a proces ten przyspieszyło tylko pojawienie się komórek i smartfonów. O tym właśnie pisze koleżanka Wilk, i do takich przemyśleń zmusza. Okazuje się że ta brzydka epoka sprzed 1989 roku, wcale nie była taka okropna. Okres zanim stałem się nastolatkiem, w szkołach przestano nosić fartuszki, a na przerwach zamiast w coś grać czytano kolorowe szmatławce dla młodzieży lub popisywano się tym co rodzice kupili podczas sobotnich zakupów, widzę w kolorze sepii, i mile go wspominam.
Drugim zdaniem opisującym tę niewielkich rozmiarów książeczkę jest zachłyśnięcie się współczesnością. Co prawda Paulina Wilk kilkakrotnie wspomina o tym że nowa rzeczywistość nie dla wszystkich okazała się przychylna, że wypluła setki bezdomnych, ludzi o złamanych życiorysach, o pozostawionym z dnia na dzień w tyle starszym pokoleniu, o niemal boskiej Unii Europejskiej która wypięła się na swych najwierniejszych akolitów, ale jednocześnie wychwala tę nową, pełną dobrobytu Polskę. Nie da się zaprzeczyć że faktycznie bardzo dużo zmieniło się na plus, ale wiele aspektów życia uległo pogorszeniu. Autorka chyba nie wzięła pod uwagę tego, być może zwyczajnie nie była tego świadoma, że nie każdy student mógł sobie pozwolić na pisanie sms-ów do rodziców z któregoś piętra w hotelu w Delhi, czy błąkać się dla przyjemności po Londynie. Najczęściej wyglądało to tak że, gdy już taka Małgosia z Jasiem wyjechali za granicę, to nie na wakacje a do ciężkiej pracy u Baby Jagi. Cóż nie każdy miał mamę w Inspekcji Handlowej i tatę w sztabie...
Znaki szczególne nie są złe. Czyta się je lekko, przyjemnie i z zainteresowaniem. Zdecydowaną zaletą książki, zwłaszcza dla rówieśnika pisarki, jest przypomnienie o tym jak kiedyś było. Czytelnik zostaje wprowadzony na właściwe tory, które mają zaprowadzić go do rozmyślań o przeszłości, o tym co naprawdę jest w życiu ważne, jak wiele można od życia otrzymać, trzeba tylko umiejętnie się rozglądać, i wielu wielu innych rozważań, które mi nawet do głowy nie przyszły.
wtorek, 7 kwietnia 2015
Erich Segal "Doktorzy"
Ericha Segala nikomu chyba przedstawiać nie
trzeba. Pisałem już o nim, a jeśli ktoś nie miał okazji przeczytać tego wpisu,
to zapewne zna głośny swego czasu filmowy wyciskacz łez "Love Story" z niesamowitą muzyką Francisa Lai, ekranizację
powieści pod tym samym tytułem, autorstwa właśnie pana Segala.
Doktorzy, jak łatwo można się domyślić, to
opowieść o lekarzach. Głównymi bohaterami powieści są Barney Livingstone i
Laura Castellano. Nasza para poznaje się przypadkowo podczas pewnego popołudnia
w latach czterdziestych ubiegłego wieku, i niemal od razu zostają przyjaciółmi,
kimś na kogo zawsze mogą liczyć, komu można wszystko powiedzieć bez obawy o
potępienie czy wyśmianie. Łączy ich tak silna więź, że nieświadomie, a może
podświadomie, wybierają zawsze tę samą lub bardzo zbliżoną do siebie drogę
życiową, które tak czy siak prowadzą ich w jedno miejsce, do szkoły medycznej.
Tutaj ich drogi na wiele lat rozchodzą się. Przyjaciele pozostają jednak w
stałym kontakcie telefonicznym.
Początkowo akcja powieści wydaje się być nieco
nużąca. Autor skupia się niemal wyłącznie na sielankowym dzieciństwie Laury i
Barneya, przeplatanym drobnymi, z punktu widzenia kilkuletnich dzieci, problemami i smutkami w postaci II wojny
światowej czy wojny domowej w Hiszpanii i ucieczki z rodzinnego kraju, śmierć
bliskich. Z czasem jednak stają się one coraz większe i trudniejsze do
udźwignięcia. Przyjaciele kończą studia i postanawiają spełnić swoje marzenia o
zostaniu lekarzem. Nagle świat okazuje się być jeszcze większy i bardziej
skomplikowany niż dotychczas się im wydawało. Pojawiają się wokół nich ludzie,
koledzy z uczelni, wykładowcy, którzy w mniejszym lub większym stopniu będą
mieli wpływ na ich przyszłe życie. Ta dwójka, której losy śledzimy od
najwcześniejszych lat dziecięcych aż do wieku średniego, staje się osią wokół
której autor buduje zawiłą i wielowątkową historię, swego rodzaju łącznikiem
pomiędzy postaciami drugiego i trzeciego planu.
Jeśli ktoś oczekiwałby po Doktorach fabuły rodem
z seriali typu "Ostry Dyżur" czy też naszej rodzimej sagi o lekarzach, gorzko się
zawiedzie. Oczywiście znajdziemy tu zwroty akcji, trochę problemów z uczuciami,
romansów i zdrad, ale Segal skupił się przede wszystkim na tym by jak
najdokładniej przedstawić prawdziwą twarz medycznego biznesu. Bardzo
specyficzny i zamknięty świat, z jednej strony pełen bezwzględnych
karierowiczów, ludzi bezdusznych i zaślepionych, z drugiej zaś strony oddanych
całym sercem swojej pracy, gotowych poświęcić samych siebie w imię dobra
pacjenta. Pomiędzy jednym i drugim biegunem znajdujemy nieludzko ciężką pracę w
czasie studiów medycznych, okupioną załamaniami psychicznymi i samobójczymi
próbami, wielogodzinne, wykańczające dyżury podczas stażu i kolejne lata
edukacji na wybranych specjalizacjach. W ten sposób autor trochę usprawiedliwia
poczynania lekarzy. Stara się też przestrzec, nie tylko obecnych i przyszłych
absolwentów uczelni medycznych, ale też reprezentantów innych zawodów, że
wspaniała kariera wcale nie cieszy jeśli nie idzie w parze z udanym życiem
osobistym.
Segal nie byłby sobą, gdyby w swoją misternie
utkaną powieść nie wplótł chociaż odrobiny wątków politycznych. Mistrzem
krytycznego spojrzenia na U.S.A. był i pozostanie Kurt Vonegut, ale Erich
ustępuje mu pola tylko nieznacznie. W Doktorach wytyka swoim rodakom obłudę i
dwulicowość. Za przykład służy autorowi postać Bennetta Landsmana, czarnoskórego
chłopca, adoptowanego przez żydowskie małżeństwo ocalone z obozu
koncentracyjnego przez ojca chłopca, który sam niestety zmarł. Państwo
Landsmanowie, którym rząd U.S.A. ułatwił wyjazd do Ameryki i połączenie się z
mieszkającymi tam krewnymi, niemal od razu po przyjeździe spotykają się z
odrzuceniem. Ich adoptowany syn zostaje wykluczonych ze społeczności
kolorowych, a Żydzi nie chcą go widzieć u siebie. W pewnym momencie staje się
świadkiem absurdalnych niemal wydarzeń, kiedy to członkowie Czarnych Panter,
zwracają się przeciwko Żydom, obwiniając ich niemal za wszystko czego
doświadczyli od białego człowieka.
Jedynym minusem powieści jest ogrom medycznego
słownictwa, który sprawia że chwilami brnie się przez tę książkę jak przez
śnieżną zamieć, albo podręcznik medycyny dla początkujących. To jednocześnie
również duża zaleta powieści, gdyż dzięki temu jest bardzo wiarygodna. Żywię
wielki szacunek dla Segala za wysiłek jaki włożył zagłębiając się to uniwersum
białych kitli, dziwnych i trudnych do wymówienia łacińskich nazw, leków i
chorób. Chapeau bas.
sobota, 21 marca 2015
Kawabata Yasunari i jego okienka z widokiem na przeszłość
Poznajcie Kawabtę Yasunkari, starzego i, moim
skromnym zdaniem, zdecydowanie bardziej utalentowanego pisarza, kolegi Haruki
Murakami. Pan Kawabta był cenionym przez znawców literatury prozaikiem,
dziennikarzem, laureatem literackiej nagrody Nobla, prezesem japońskiego Pen
Clubu, oraz członkiem Japońskiej Akademii Sztuk Pięknych. Człowiek w pełnym
tego słowa znaczeniu oświecony. Żył intensywnie, angażując się nawet w sprawy
polityczne, które w ostateczności doprowadziły go do samobójczej śmierci w
ramach protestu.
W literaturze japońskiej, zwłaszcza u początków
swojej kariery pisarskiej, Kawabata reprezentował nurt neosensualistyczny,
przedłużenie twórczości takich panów jak Proust, Joyce i Freud z typowo
orientalną domieszką. Yasunari był jednym z twórców awangardowego i chyba
pierwszego literackiego periodyku w Kraju Kwitnącej Wiśni, Epoka Literacka.
Autor debiutował w latach 20-ych minionego wieku, gdy kultywowana od stuleci w
niezmiennym kształcie japońska kultura powoli zaczęła ustępować wpływom
europejskim i amerykańskim. W jego prozie bardzo wyraźna jest tęsknota za
tradycyjnymi formami życia rodaków, a jedną z jego największych inspiracji był
średniowieczny epos Genjimonogatari. W przepięknym stylu malował przed
czytelnikami obrazki przedstawiające dawne obyczaje, jak na przykład ceremonia
parzenia herbaty, czy instytucja swatki. Pisał również o nietrwałości
życia i zmienności losu ludzkiego, w którym najważniejszą wartością jest
miłość. Pisarz był również wnikliwym obserwatorem. Swoich bohaterów portretował
z niezwykłą, niemal psychologiczną wrażliwością, szczególną uwagę poświęcając
kobiecej psychice.
Kunszt dziennikarski Kawabaty polscy czytelnicy
mieli okazję poznać dzięki wydanej w 2004 roku książce Mejin, mistrz Go, która
jest zbiorem reportaży spisanych przez autora podczas ostatniej partii Go
niepokonanego mistrza Mejin. Oprócz tego w polskim przekładzie ukazały się też
powieści Kraina Śniegu, Głos Góry oraz Tysiąc Żórawi. Śpiące Piękności, a także wiele
opowiadań. Ze znalezieniem tych tytułów może być trochę ciężko. Dla chcącego
jednak nic trudnego. Polecam sprawdzić w najbliższej bibliotece, im bardziej
tradycyjna, tym większe szanse na znalezienie. Dobrym miejscem do takich
poszukiwań będzie też antykwariat i allegro. Zachęcam do takich poszukiwań i
lektury tych misternie skonstruowanych okienek z widokiem na przeszłość.
czwartek, 12 marca 2015
Żanna Słoniowska "Dom z witrażem"
Po raz drugi w tym roku stoję przed nie lada
wyzwaniem. Od blisko godziny zadaję sobie pytanie jak zacząć recenzję tej
niejednoznacznej powieści. Nieznana szeroki kręgom czytelniczym Żanna
Słoniowska, pisarka ukraińskiego pochodzenia, swoją debiutancką powieść pisała
przez cztery lata. Owoc ciężkiej pracy twórczej przyniósł jej zwycięstwo w
konkursie na najlepszą powieść zorganizowanym przez wydawnictwo Znak. Żanna
pokonała blisko 1000 konkurentów, a o Domu z witrażem pochlebnie wypowiadają
się takie postacie związane z literackim światem jak Sylwia Chutnik czy Justyna
Sobolewska. Ja, zwykły czytelnik i bloger nie potrafię się do niej
ustosunkować.
Z jednej strony Dom z witrażem zachwyca swoja
poetyką, magią i delikatnością. Autorka w przepiękny sposób kreuje krajobrazy w
szarej lwowskiej rzeczywistości, pisząc o czerni winylowych jezior i okładkach
książek przypominających ptaki w locie. Jawa plącze się ze snem tak mocno że
nieraz trudno jest stwierdzić czy właśnie śledzimy sen, czy koszmar realnego
świata. Po drugiej stronie mamy właśnie tę przykrą realność czasów niepokoju i
walki o wolny kraj. Żanna serwuje nam obsceniczne, wręcz obrzydliwe sceny
z udziałem swoich, czy też krewnych bohaterki i narratorki, osób upośledzonych
emocjonalnie, nie potrafiących kochać nikogo poza sobą samym. Nie sposób
polubić kogoś takiego, ani współczuć z powodu tragicznych wydarzeń które od lat
spadają na ich barki. Pisarka nie faworyzuje nikogo. Tak samo odpychający są ciemiężyciele,
najeźdźcy, komuniści, Rosjanie, jak i ciemiężeni Ukraińcy. Jakby tego było mało
obserwujemy również przerażająco smutne, mniej lub bardziej zmyślone, ale
bardzo realne wydarzenia z dwudziestowiecznej historii Ukrainy.
Do przeczytania Domu z witrażem zachęcił mnie
teleexpresowy przedział literacki. Nie żałuję, bo jest to książka obok której
nie można przejść obojętnie, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Mam jednak wrażenie
że Żanna sama do końca nie wiedziała co tak naprawdę pisze. Poszczególne rozdziały
są tak nierówne, że jestem niemal pewien iż powstawały jako samodzielne małe
formy literackie i dopiero wydarzenia za naszą wschodnią granicą nakłoniły
pisarkę do zebrania ich pod wspólnym tytułem i próby sprzedania tego jako
powieści. Przeczytać warto, ale będzie to lektura przygnębiająca i nieco
męcząca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)