fotografia Paweł Bruczkowski |
Marcin Bruczkowski, najbardziej znany gajdzin w Polsce. Autor bestselerowych książek o białych ludziach w Azji, i przybyszach z orientu w Polsce. Specjalnie dla Was opowiada o tym jak trafił do Japonii, co lubi czytać, a także wyjaśnia iż nie jest kobietą.
Marcin Bruczkowski: Marcin jestem, Gajdzinem
zwany, bardzo mi miło.
OF: Kuba lub też Oczytany Facet. Mnie również
miło.
OF: Jak w ogóle doszło do tego, że znalazłeś
się w Japonii?
MB: Odbyło się w to bardzo niezwykły sposób.
Otóż wsiadłem do samolotu szlachetnych linii Aeroflot i po niewielkich tylko
perypetiach w postaci kradzieży mojego paszportu przez straż graniczną na
lotnisku Szeremietiewo, a potem konieczności przekupienia w hotelu groźnej
matrony (zawód: „Etażnaja”), żeby mi rozstawiła polówkę na korytarzu i nie
zmuszała do nocowania w pokoju pełnym bułgarskich drwali wracających z
kontraktu na Syberii i grających w mocno zakrapiane karty do białego rana, już
następnego dnia wylądowałem zaledwie 100 kilometrów od Tokio.
OF:
Amélie Nothomb w „Z pokorą i uniżeniem”
przedstawia przerażający obraz życia białej kobiety w japońskiej firmie. Jak
wyglądały twoje pierwsze dni, tygodnie w Japonii? Co prawda, nie jesteś
kobietą, ale domyślam się, że musiało być trochę trudno.
MB: Nie, kiedy ostatnio sprawdzałem, nie byłam
kobietą. Niestety, nie czytałem książki pani Nothomb, natomiast mam taką
zasadę, że lubię formułować swoje opinie o wszelkich konfliktach po wysłuchaniu
relacji obu stron. Więc myślę, że niezwykle ciekawie by było przeczytać, co o
pani Nothomb sądzi jej były, japoński pracodawca.
Fakt, zdarzają się firmy z piekła rodem i sam
się kiedyś do takowej dostałem, chociaż ani nie byłem
kobietą, ani nie była to
firma azjatycka, tylko amerykańska. Z szefem ‐ psychopatą. Przetrwałem tam całe trzy
miesiące i do dziś się zastanawiam, po co tak długo. Z drugiej strony, szefem
całego tokijskiego oddziału pewnej tradycyjnej, japońskiej firmy, dla której
kiedyś pracowałem, była właśnie biała kobieta (Rumunka), znakomita menadżerka,
która zbudowała taki zespół, że pracujący dla niej Japończycy byli gotowi
strajkować, gdy miała wrócić do Europy. Ciekawe, czy gdyby pani Nothomb
pracowała w takiej firmie, też napisałaby o tym książkę?
fotografia Paweł Bruczkowski |
Cóż, nie wątpię, że książki o przerażającym
losie białych (albo dowolnego innego koloru) kobiet w japońskich (albo dowolnej
innej narodowości) firmach sprzedają się dużo lepiej niż książki o przyjemnej,
udanej, docenianej i dobrze płatnej pracy białych (albo dowolnego innego
koloru) kobiet w firmach japońskich (albo wszelkiej innej narodowości)...
Ale wracając do pytania, pierwsze dni w
Japonii spędziłem na spaniu (różnica stref czasowych), a pierwsze tygodnie na
nauce, bo akurat zaczął się rok akademicki. Wspominam ten czas bardzo miło,
chociaż naprawdę przyjemnie zrobiło się dopiero wtedy, kiedy nauczyłem się, jak
powiedzieć po japońsku: „Poproszę dwie puszki najmocniejszej trucizny na
karaluchy, jaką pan ma”.
OF:
Co było impulsem do rozpoczęcia przygody z
pisarstwem?
MB: Zdanie sobie sprawy, że obca cywilizacja,
która po wymazaniu mojej oryginalnej osobowości umieściła mnie tu, na Ziemi,
chyba zapomniała o swoim starym szpiegu i już po mnie nie wróci. Postanowiłem
więc spróbować skontaktować się z ojczystą planetą za pomocą tajnych przekazów
zaszyfrowanych w każdej z moich książek. Takie ostatnie wołanie o ratunek
Obcego porzuconego na dziwnej planecie, pełnej jeszcze dziwniejszych istot.
OF: W jednym z wywiadów, kilka książek temu, wspomniałeś,
że pomysł pierwszej książki, „Bezsenność w Tokio”, zrodził się w wannie. Czy
wciąż kolebką pomysłów jest dla Ciebie właśnie to miejsce?
MB: Wanna jest kolebką wielu rzeczy. Tu akurat
kultura Wysp Japońskich bije na głowę naszą rodzimą, włącznie z jej nowoczesnym
wynaturzeniem w postaci mody na natryski. Czytelnicy Oczytanego Faceta!
Spędzajcie więcej czasu w wannie.
OF: „Bezsenność w Tokio” jest świetnym,
bestselerowym, nieco zbeletryzowanym reportażem o życiu Gajdzina w Japonii.
„Singapur czwarta rano” jest już powieścią z elementami literatury faktu. A
kolejne książki to już stricte beletrystyka i odnoszę wrażenie, że
zupełnie inaczej napisane. Czemu porzuciłeś to bardziej reporterskie pisanie
oraz styl, który podbił serce czytelników?
MB: Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie,
ponieważ zawiera ono założenie, co gorsza ‐ niesłuszne.
Nie, „Bezsenność w Tokio” nie jest w ogóle
reportażem, tylko powieścią, czyli stuprocentową beletrystyką. Tak samo jak
moje pozostałe książki. Gdyby „Bezsenność” była reportażem, to stanowiłaby
literaturę faktu, a ja literatury faktu nigdy nie czytałem i nie czytam, bo nie
lubię. Więc to ostatni gatunek, za jaki bym się wziął, siadając do klawiatury.
Poza tym „Bezsenność”, podobnie jak moje pozostałe książki, nosi wszystkie znamiona powieści: ma bohaterów i wątki, a akcja jest popychana do przodu przez dialogi. Usiłowałem to wytłumaczyć mojemu pierwszemu wydawcy. Niestety, wydawnictwo to biznes i musi przeżyć, a ludzie ostatnio chętniej kupują literaturę faktu, więc wbrew moim protestom wrzucili na okładkę opis, który wskazuje raczej na pamiętnik albo reportaż. No i zaczęło się. Chyba już nigdy tego nie wyprostuję.
Najbardziej dla mnie niepokojące jest, że regularnie dostaję maile od czytelników, którzy sięgają po „Bezsenność” przed pierwszą podróżą do Japonii. Do tego służą przewodniki, a nie beletrystyka! Jest to równie absurdalne, co czytanie „Wojny i Pokoju” w ramach przygotowań do wycieczki do Moskwy albo dawanie Amerykaninowi „Lalki” przed przyjazdem do Warszawy. Ok, z każdej powieści dziejącej się w jakieś grupie można się czegoś dowiedzieć o ludziach żyjących w czasie i miejscu akcji, ale bieganie po Moskwie z „Wojną i Pokojem” albo po Warszawie z „Lalką” w ręku może w najlepszym wypadku doprowadzić do rozczarowania, a w najgorszym ‐ do zgubienia się. Dlatego, Drodzy Czytelnicy, jeśli chcecie coś wiedzieć o Japonii, nie sięgajcie po beletrystykę tylko po Lonely Planet!
Poza tym „Bezsenność”, podobnie jak moje pozostałe książki, nosi wszystkie znamiona powieści: ma bohaterów i wątki, a akcja jest popychana do przodu przez dialogi. Usiłowałem to wytłumaczyć mojemu pierwszemu wydawcy. Niestety, wydawnictwo to biznes i musi przeżyć, a ludzie ostatnio chętniej kupują literaturę faktu, więc wbrew moim protestom wrzucili na okładkę opis, który wskazuje raczej na pamiętnik albo reportaż. No i zaczęło się. Chyba już nigdy tego nie wyprostuję.
Najbardziej dla mnie niepokojące jest, że regularnie dostaję maile od czytelników, którzy sięgają po „Bezsenność” przed pierwszą podróżą do Japonii. Do tego służą przewodniki, a nie beletrystyka! Jest to równie absurdalne, co czytanie „Wojny i Pokoju” w ramach przygotowań do wycieczki do Moskwy albo dawanie Amerykaninowi „Lalki” przed przyjazdem do Warszawy. Ok, z każdej powieści dziejącej się w jakieś grupie można się czegoś dowiedzieć o ludziach żyjących w czasie i miejscu akcji, ale bieganie po Moskwie z „Wojną i Pokojem” albo po Warszawie z „Lalką” w ręku może w najlepszym wypadku doprowadzić do rozczarowania, a w najgorszym ‐ do zgubienia się. Dlatego, Drodzy Czytelnicy, jeśli chcecie coś wiedzieć o Japonii, nie sięgajcie po beletrystykę tylko po Lonely Planet!
OF: Literatura faktu bardzo często
bazuje na rozmowach, wywiadach z ludźmi, przedstawia również ich osobiste
spojrzenie na rzeczywistość, wydarzenia. Pisząc na przykład o niepełnosprawnych
sportowcach, autor nie jest w stanie dotrzeć do wszystkich. Zatem możliwe jest,
że temat przedstawiony w reportażu w niektórych przypadkach będzie wyglądał inaczej.
MB: Masz rację, ponieważ gatunki literackie
(tak jak i gatunki innych dziedzin sztuki) nie mają ostro wyznaczonych granic.
Utwór death metalowy może zawierać elementy bluesa albo jazzu. Ale nie robi to
z niego utworu bluesowego albo jazzowego. Podobnie elementy około-kosmiczne w
powieściach Kurta Vonneguta nie tworzą z nich książek science fiction, co
zresztą sam Vonnegut wielokrotnie podkreślał, narzekając na prymitywność
umysłów krytyków literackich, którzy, gdy widzą gdzieś słowo „gwiazda” albo
„planeta”, od razu wrzucają daną książkę do gatunku SF. Cytując Vonneguta: "I
have been a soreheaded occupant of a file drawer labeled “science fiction” ...
and I would like out, particularly since so many serious critics regularly
mistake the drawer for a urinal".
Więc ja jestem w podobnej sytuacji – siedzę w
szufladzie oznaczonej „literatura faktu”, w której nigdy nie chciałem się
znaleźć.
Myślę, że najlepiej podsumować tę dyskusję
tak: ja, autor, usiadłem do klawiatury z zamiarem napisania powieści. Jeżeli
wyszło mi coś, co jest za mało „powieściowate”, jest to tylko wynikiem mojego
braku doświadczenia – w końcu „Bezsenność” była moim debiutem. A że nikt mnie
pisać specjalnie nie uczył, uczyłem się sam – na własnych błędach. W każdym
razie od pierwszej do ostatniej strony zamysłem była po prostu powieść, więc
proponuję: zaufajmy autorowi – to jest beletrystyka, a nie literatura faktu.
Podobnie jak zaufajmy Vonnegutowi, kiedy mówił, że nie jest pisarzem SF.
OF:
Na Twoją książkę trafiłem, będąc po uszy w
fandomie mangi i anime. Otworzyła mi trochę oczy, ukazując, że Kraj Kwitnącej
Wiśni to nie tylko komiksy i kreskówki. Dziś już wyrosłem z tego hobby i też
inaczej odbieram Twoje książki. A jak jest z innymi? Czy czytelnicy postrzegają
Ciebie i Twoją twórczość przez pryzmat japońskich komiksów i kolorowych
cosplayowców?
MB: Każdy czytelnik postrzega każdą książkę
przez pryzmat własnej osobowości, zainteresowań, przekonań, upodobań, wspomnień
itd. Jest to zupełnie normalne. Tekst stanowi tylko wsad do tego, co zrobi z
nim czytelnik w swojej głowie za pomocą narzędzia zwanego wyobraźnią. Po to
właśnie jest literatura.
OF:
Co sądzisz o blogerach książkowych i
literackich? Czy w dobie internetowych idoli wyrastających jak grzyby po
deszczu, zdobywających popularność na portalach społecznościowych blog
literacki to sposób na zareklamowanie siebie czy też narzędzie do promowania
literatury?
MB: Nie mam pojęcia. Nie jestem specem w
dziedzinie marketingu cyfrowego. Na pewno jak ktoś chce pisać, to lepiej, żeby
pisał (obojętnie, książki czy blogi), niż żeby nie pisał. Grunt, to starać się
pisać z głową i coraz lepiej z każdym tekstem. A na to metoda jest tylko jedna
– dawać swoje teksty do krytycznej oceny innym, pytać, co im się podobało, a co
nie. I wyciągać wnioski. I pisać dalej…
OF: Przysłowie mówi, że „szewc bez butów chodzi”. To, że pisarz czyta, jest sprawą oczywistą. Czy jednak popularny autor znajduje czas na to, by przysiąść na chwilę nad nie swoją książką? Po jaką literaturę sięgasz najchętniej?
OF: Przysłowie mówi, że „szewc bez butów chodzi”. To, że pisarz czyta, jest sprawą oczywistą. Czy jednak popularny autor znajduje czas na to, by przysiąść na chwilę nad nie swoją książką? Po jaką literaturę sięgasz najchętniej?
MB: Jestem zawziętym fanem literatury science
fiction i 90% tego, co czytam, to „twarde” SF. Niestety, ostatnio mam wrażenie,
że wszystko, co dobre, już przeczytałem. Pozostałe 10% to powieści, głównie
anglojęzyczne, bo na co dzień, w domu i w pracy, posługuję się językiem
angielskim i tak jest mi naturalniej czytać do poduszki.
OF: A co byś polecił czytelnikom bloga i, oczywiście, mi?
OF: A co byś polecił czytelnikom bloga i, oczywiście, mi?
MB: Kilka nazwisk, do których zawsze wracam ‐ Kurt Vonnegut Jr, Salman Rushdie i Tom
Robbins. Przewrotnie, żaden z nich nie jest pisarzem science fiction... Z
nowych nazwisk bardzo spodobała mi się debiutancka powieść pani Susanny Clarke.
Polecam. (Vonneguta i Clarke również polecam. Przyp. Oczytany Facet)
OF:
Jesteś też muzykiem. Czy wciąż grasz? Gdzie i
kiedy można posłuchać, jak „dajesz po garach”? Jakaś trasa koncertowa?
MB: Tak, gram na perkusji bez przerwy od 30
lat, ostatnio w zespole Załoga
Janka Kosa.
Najbliższy koncert w Warszawie, potem Katowice, a następnie podwarszawskie
Błonie. Zapraszam!
OF: Dziękuję za rozmowę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz