O lotnictwie, jego historii, wykorzystywanych maszynach i ich konstrukcji napisano już wiele książek. Również o ludziach zawodowo zajmujących się lataniem, bohaterskich pilotach i pracownikach wieży lotów, ratujących porwane samoloty, lub wadliwe statki powietrzne, którym grozi rozbicie. Mało, lub prawie w cale nie pisze się natomiast o stewardesach, a z pewnością nie na polskim rynku wydawniczym. Te piękne, dzielne kobiety, jeśli pojawiają się na kartach książek lub w filmach, zazwyczaj są ozdobą dla głównego bohatera, nagrodą za brawurą akcję. Jeśli już stewardesy są głównymi bohaterami, to filmów w stylu "Szkoła stewardes", całkiem przyjemnej komedii, ale w żaden sposób nie uchylającej rąbka tajemnicy, jaką owiany jest ten zawód. Zmienić to postanowiła Anna Sulińska, pisząc Wniebowzięte. O stewardesach z PRL-u.
Stewardesa to postać niemal mityczna. Zawsze elegancka, piękna i uśmiechnięta. Z jednej strony sprawiają wrażenie że wiedzą o czymś, o czym zwykli śmiertelnicy nie mają pojęcia, skrywają jakąś wielką tajemnicę. Dla innych znów były tylko ozdobami, podniebnymi kelnerkami, które nic nie muszą umieć, które można klepać w pupę, gdy przechodzą między fotelami. Są niczym westalki na służbie nieznanego boga, zamieszkującego podniebne przestworza. Taki opis idealnie pasuje zwłaszcza do polskich stewardes pracujących w czasach PRL-u. Były to kobiety dobrze wykształcone, znające kilka języków obcych, często też niedoszłe artystki, jak w przypadku jednej z rozmówczyń autorki, która dla podniebnej kariery porzuciła balet. Żeby otrzymać etat w Locie, musiały przejść przez niezwykle rygorystyczne sito, a następnie intensywny kurs. Zawód stewardesy nie należy do spokojnych i raczej nie sprzyja zakładaniu rodziny. Lotowskie "panienki", jak mówili o nich niektórzy piloci, często miały tylko jeden dzień wolny w ciągu miesiąca. Mało tego, narażone na niebezpieczeństwa czyhające w tej profesji pod każdą szerokością geograficzną, dotykała je również ciężka ręka wielkiego brata. Nieustanna kontrola, donosicielstwo, wadliwy radziecki sprzęt, a w latach 80-ych powołanie do armii.
Wizerunek polskich stewardes, jaki przekazuje w swojej książce Sulińska, jest fascynujący. To były bardzo dzielne kobiety, perfekcjonistki w każdym calu, które musiały radzić sobie nie tylko z zawodowymi problemami, ale również nauczyć się unikać nieustannie obserwującego i czujnego oka partii. Świetne aktorki, ale też niezłe kombinatorki, które potrafiły przewieźć przez kontrolę kilogramy jabłek, bele tiulu, setki róż, czy innych deficytowych i zakazanych towarów. Wszystko, byle tylko dorobić do nędznych pensji. To często również kobiety wielkiego serca, niewahające się pomóc rodakom w potrzebie, zapominając o swoich własnych planach. Ich historia pełna jest wielkich dramatów i smutku, związanego z lotniczymi katastrofami, w których ginęły ich koleżanki i koledzy, wyrzutów sumienia, gdy o włos uniknęło się śmierci przez zwyczajową zamianę w grafiku, i zwyczajny, ludzki strach przed lataniem. Katastrof w polskim lotnictwie w owym czasie było więcej niż ta o której wciąż się wspomina, która położyła kres karierze Anny Jantar. Wydarzenia jakie miały miejsce potem, próba zrzucenia winy na załogę przez radzieckich producentów, przypomina dzisiejszą batalię o Smoleńsk. Dzięki Bogu wtedy nie udało się zatuszować pewnych spraw, i prawdziwi winni pozostali winnymi. Życie stewardesy nie było jednak niekończącym się koszmarem. Z opowieści emerytowanych pracownic Lotu wynika że w ich karierze zawodowej było też wiele szczęśliwych momentów, zwłaszcza w tedy gdy mogły zobaczyć kawałek świata, coś poza lotniskiem docelowym.
Wniebowzięte to również historia samego lotnictwa cywilnego w Polsce. Co prawda przedstawiona bardzo skrótowo, ale książka dostarcza informacji, które przeciętnemu zjadaczowi chleba były dotychczas nieznane. Niesamowity jest fakt, że już na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku państwo, które nie istniało przez 123 lata, było w stanie wspierać prywatne inicjatywy, jakimi były pierwsze na ziemiach Polskich spółki lotnicze. Dzisiaj, kiedy młodego przedsiębiorcę państwo gnoi i kroi na każdym kroku, to nie do pomyślenia. Niestety te historyczne wiadomości dosyć często przeradzały się w zbyt dokładne zestawienia danych statystycznych na temat ilość pasażerów w tym czy innym roku, lub szczegółowe opisy kolejnych wersji umundurowania stewardes. Informacje potrzebne, ale zdecydowanie wystarczyłoby ich zasygnalizowanie, bez zbędnego zajmowania stron. Nieco irytujące jest również wielokrotne powtarzanie że ta czy inna bohaterka książki nie chciała ujawniać prawdziwych danych, zatem nazwiemy ją tak i tak. Należało o tym wspomnieć za pierwszym razem, a później już po prostu zmieniać imiona i nazwiska. Nikt z czytelników nie dojdzie do tego kto jest kim. Chyba że czytający książkę sam miał swój udział w opisywanych wydarzeniach. Co w cale nie jest takie nieprawdopodobne. Anegdota o nielegalnie przewożonych z Londynu prochach dziadka, które zaginęły, dotarła do mnie wiele lat temu, na lekcji geografii, w nieco tylko zmienionej formie.
Opowieść o polskich stewardesach jest wciągająca i intrygująca, ale odnoszę wrażenie że albo rozmówczynie Anny Sulińskiej nie o wszystkim jej powiedziały, albo sama autorka z różnych powodów pewne fakty zataiła. Może kiedyś, któreś kolejne wznowienie Wniebowziętych, doczeka się uzupełnienia. Teraz chętnie sięgnąłbym po ciąg dalszy, opowiadający o dzisiejszych stewardesach, które muszą mierzyć się z nowymi, nierzadko gorszymi wyzwaniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz